Wspomnienia Pana Jarosława Lindenberga, przyjaciela Jacka Kaczmarskiego od lat dziecięcych. Materiał unikatowy, ponieważ dotyczy bardzo mało znanego okresu młodości poety. Wspomnienie powstało już po śmierci Jacka Kaczmarskiego i początkowo miało znaleźć się w kąciku wspomnień o zmarłych w „Gazecie Wyborczej”. Na szczęście autor nie na zakończył swojej pracy na narzuconych przez redakcję dwóch stronach i po dwóch latach pisania postanowił się podzielić swoją pamięcią o Jacku. Wspomnieniu towarzyszy seria zdjęć należących do Pana Jarosława. Zostały one zaprezentowane zarówno w samym tekście jak w i galerii zdjęć.
Jacka poznałem jesienią 1971 r. w pierwszej klasie XV LO im. Narcyzy Żmichowskiej. O szkole tej trzeba powiedzieć słów kilka, bowiem nie było to typowe peerelowskie liceum i atmosfera w nim panująca na pewno wpłynęła w jakimś stopniu na ukształtowanie osobowości i przyszłej drogi życiowej Jacka. Szkoła założona w 1929 roku, była pierwotnie „pensją” dla dziewcząt, mającą propagować (za przykładem Patronki) ideały emancypacji kobiet i przygotowywać je do odpowiedzialnego życia społecznego. Ponieważ oryginalny budynek przy ul. Mokotowskiej spłonął w czasie okupacji, szkoła została po wojnie umieszczona w budynku dawnego gimnazjum im. Książąt Mazowieckich przy ul. Klonowej 16, w pobliżu Placu Unii Lubelskiej. Ten budynek przypominał raczej starą, solidną kamienicę niż współczesną szkołę. Miał 3 piętra (na trzecim mieściła się sala gimnastyczna), ogromne, przypominające lochy piwnice, mnóstwo wąskich korytarzy i bocznych schodów oraz najróżniejszych dziwnych zakamarków, co wprowadzało pewną aurę tajemniczości, a uczniowie, którzy chcieli się schować przed nauczycielami, mogli to zrobić skutecznie bez wychodzenia ze szkoły. Za to nie było tam boiska, tylko malutkie wewnętrzne podwórko, na które zresztą wypuszczano nas tylko wyjątkowo (np. kiedy w zimie była zrobiona ślizgawka). Szkoła była tradycyjnie żeńska, a mimo iż od kilku lat istniała oficjalnie koedukacja, dziewczęta stanowiły przytłaczającą większość. „Żmichowska” wyróżniała się jeszcze jedną cechą: od wczesnych lat 60. w części klas prowadzono całość nauczania w języku francuskim, szkoła była zrzeszona w systemie szkół UNESCO, a uczniowie klas językowych mieli możliwość wyjazdu na kilkutygodniowe pobyty do Francji, co w czasach komunistycznych było naprawdę niezwykłym przywilejem.
Klasy „francuskie” miały charakter wyraźnie elitarny. Ze względu na ten język wykładowy do naszego liceum chodziło sporo dzieci z tzw. dobrych rodzin, synowie i córki ludzi kultury, dziennikarzy, dygnitarzy, peerelowskich dyplomatów (ta młodzież „placówkowa” wyróżniała się ubiorem i stylem bycia. W szkole panował specyficzny luz, a margines swobody obyczajowej powiększał się – w sposób zdecydowany – z każdym rokiem. Dość powiedzieć, że w pierwszej klasie musieliśmy (chłopcy) jeszcze prowadzić zaciekłą kampanię o prawo do noszenia długich włosów (taka była wówczas moda), a w trzeciej mogłem już chodzić bez żadnych przeszkód z brodą, którą zapuściłem w czasie wakacji. Ogromną zasługę w tworzeniu tej liberalnej atmosfery miała ówczesna dyrektorka szkoły, pani Hanna Kocan, pedagog z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, z pozoru groźna i nieprzystępna, w rzeczywistości osoba ogromnego serca i rozumu. Zdarzały jej się nawet pomysły jak na owe czasy nawet zbyt rewolucyjne. Na przykład wprowadziła (kiedy byliśmy chyba w trzeciej klasie) legalną palarnię w piwnicy dla uczniów klas od drugiej wzwyż po to, by nie musieli palić papierosów w toaletach… Specyficzną atmosferę szkoły oddawał dobrze bardzo popularny wtedy w kręgach uczniowskich dowcip:
– Czym się różni „Żmichowska” od domu wariatów?
– W domu wariatów personel jest normalny!
Nasza klasa była pierwszą w historii „Żmichowskiej”, gdzie większość uczniów stanowili chłopcy, a ponadto, mimo że chodziliśmy do „francuskiej” szkoły, w klasie uczono tylko angielskiego (i – oczywiście – rosyjskiego, który był językiem obowiązkowym we wszystkich szkołach w Polsce). Trzecią nietypową (w skali szkoły) cechą był kompletny brak w naszej klasie przedstawicieli tzw. złotej młodzieży.
Z powodów rodzinnych, po podstawówce mój wakacyjny pobyt za granicą nieco się przedłużył i do liceum trafiłem z kilkutygodniowym opóźnieniem. Miałem trochę zaległości i musiałem je nadrobić. Nasza polonistka, pani Barbara Kryda (której wpływowi Jacek oraz niżej podpisany bardzo wiele zawdzięczają, jeśli chodzi o ich rozwój intelektualny i ogólno-kulturowy) powiedziała:
– Najlepiej, żebyś uzupełnił zaległy materiał od jakiegoś dobrego ucznia. Kto tu z was jest najlepszy z polskiego?
– KACZMARSKI! – odpowiedziało kilka nieśmiałych głosów.
Ponieważ w szkole podstawowej, gdzie w ciągu ośmiu lat zmieniłem w sumie trzy klasy, zawsze byłem najlepszy z polskiego, więc wiadomość o Kaczmarskim przyjąłem z pobłażliwym zaciekawieniem. Delikwent niczym szczególnym się nie wyróżniał, krótko przystrzyżony, w swoich okularach w grubych oprawkach wyglądał na typowego kujona. „No – pomyślałem sobie – to teraz już nie będziesz najlepszy z polskiego”, tym bardziej, że klasa była o profilu matematyczno-fizycznym i raczej nie spodziewałem się w niej spotkać drugiego humanisty.
Jacek udostępnił mi swój zeszyt z chęcią, ale potraktował mnie przy tym lekko z góry, jakby w przekonaniu, że i tak nie będę w stanie docenić nieprzebranej skarbnicy jego wiedzy. Zeszyt zapisany był równym charakterem pisma i notatki z lekcji były rzeczywiście wyczerpujące i ciekawe, bez żadnych błędów. Chociaż znalazłem jeden: na lekcji poświęconej klasycznym korzeniom Renesansu, Jacek zanotował, że popularna stała się wówczas maksyma Horacego „Carpe diem”, przy czym słowo „carpe” zapisał jako „car pe”. Łaciny wówczas w szkole nie mieliśmy; Jacek uczył się jej dopiero na studiach.
W bardzo krótkim czasie, kiedy Jacek zorientował się, że mamy podobne zainteresowania, światopogląd, poczucie humoru, jednym słowem – że „nadajemy na tych samych falach”, stał się bardzo miły i otwarty. Siedliśmy w końcu w jednej ławce (z pewnymi problemami, bo było nas wówczas w klasie 37, a ławek tylko 18) i odtąd przez długie lata byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, takimi którzy niczego od siebie nie potrzebują, ale bardzo lubią ze sobą przebywać.
Dlaczego Jacek – z wyjątkowymi zdolnościami artystycznymi i zainteresowaniami humanistycznymi trafił do klasy matematyczno-fizycznej? Pytałem go o to, oczywiście, ale nie udzielił mi jasnej odpowiedzi. Zdaje się, że pierwotnie miał pójść (czy nawet poszedł) do jednej z klas z wykładowym językiem francuskim, który znał wówczas dobrze. Ale wybrał inaczej – z powodu dziewczyny, w której podkochiwał się jeszcze w podstawówce. Na imię miała Majka i była ładną, drobną brunetką o niezwykle żywym usposobieniu. Jacek kochał się w Majce bez wzajemności i przez nieśmiałość nawet nie starał się jej poderwać. Majka, choć była bardzo towarzyska, wesoła i lubiła się zabawić, nie dawała się zresztą poderwać nikomu. Do czasu, aż w czwartej klasie pojawił się na zastępstwie z matematyki młody asystent z uniwersytetu (na imię też miał Jacek). Wtedy Majka wykazała się nadzwyczajną inicjatywą i w końcu doprowadziła matematyka do ołtarza… Ale to już inna historia.
Nasza klasa – uwieczniona (choć tylko częściowo prawdziwie – będzie o tym mowa dalej) w jednej z piosenek Jacka z początku lat 80 – składała się z wielu interesujących indywidualności. Właśnie: indywidualności, bowiem klasa podzielona była na 2-3 osobowe grupki i trudno było nam się zgrać w jeden zespół, nie tylko z powodu dużej ilości uczniów. O niektórych kolegach, czy koleżankach nie wiedziałem prawie nic – z wzajemnością, bowiem ograniczaliśmy nasze kontakty do codziennego „Cześć, jak się masz?”. Ogólny poziom uczniów był naprawdę wysoki. Dowiodły tego ich późniejsze kariery w nauce, architekturze, medycynie, biznesie… Ale na tle całej klasy Jacek zdecydowanie się wyróżniał (i miał poczucie swojej odrębności): błyskotliwą inteligencją, ogromną wiedzą o kulturze i sztuce, nieokiełznaną wyobraźnią, niezwykłą osobowością pełną energii, zapału i pomysłów (które natychmiast musiał wcielać w życie) i jakąś niecierpliwą, zachłanną ciekawością świata. Od razu też spostrzegliśmy jego zdolności artystyczne: pisał ładne, mądre i zabawne wiersze (ale wtedy wielu nastolatków próbowało pisać wiersze), grał na pianinie – często na szkolnych akademiach – oraz na gitarze (ale wielu grało); jednak przede wszystkim wyróżniał się odziedziczonymi po swoich rodzicach wybitnymi talentami plastycznymi. I to właśnie te jego zdolności plastyczne zwracały najbardziej moją uwagę. Przepiękne rysunki, malunki, jakieś rzeźby w drewnie, czy metaloplastykę tworzył łatwo i jakby od niechcenia. Na ogół rysował coś sobie w zeszycie na lekcjach, zwłaszcza na tych które go nudziły. Tak powstawały na przykład surrealistyczne stwory, często o przerażających lub nieprzyzwoitych (albo jedno i drugie) cechach, karykatury kolegów i nauczycieli. W drugiej klasie poświęcił mi cały cykl prześmiewczych rysunków pt. „Szkoła życia”. Przedstawiały one schematycznie naszkicowane dwa małe ludziki, które pokazywały sobie jakiegoś ogromnego stwora o mojej twarzy, a jeden z ludzików mówił do drugiego: „To ten dinozaur (goryl, hipopotam, etc. – zależnie od sytuacji) Lindenberg”…
Ballady tworzył Jacek – jak pamiętam – od pierwszej klasy. To w jego latach licealnych powstały m. in. Przybycie tytanów, Przedszkole, Obława. W drugiej klasie napisał np. bardzo ciekawą, składającą się z 13 zwrotek refleksyjną balladę o roku 1972, w której każda zwrotka poświęcona była wydarzeniom w kraju i na świecie z jednego miesiąca. „Nowy Rok w pieluszkach drze się/Nowe zmiany z sobą niesie/Nowe zmiany polityczne/I meteorologiczne” – tak się zaczynała pierwsza zwrotka. Ostatnia – dotyczyła już nowego roku i kończyła się słowami: „Ludziom pokój znów się śni – styczeń _siedemdziesiąt trzy”. Swoje ballady wykonywał na wycieczkach i różnych imprezach klasowych. Bardzo nam się podobały, ale wtedy na tych zakrapianych z lekka (a czasem bardziej) alkoholem spotkaniach nikt, łącznie z samym Jackiem – nie śmiał nawet przypuszczać, że staną się one powołaniem, treścią i sensem jego dorosłego życia i że to właśnie dzięki tym balladom zyska on sobie trwałe i wyjątkowe miejsce w polskiej kulturze. Chociaż szkolna sława Jacka, jako autora oryginalnych piosenek stopniowo rosła i dotarła w końcu do naszej wspomnianej już, wspaniałej polonistki. Pani profesor B. Kryda (której Jacek od samego początku przynosił do zrecenzowania wytwory swojego pióra – nie tylko poezję, lecz i prozę) zdobyła się pewnego dnia w czwartej klasie na rzecz zupełnie wyjątkową w szkolnej rutynie: poprosiła Jacka, by przyniósł gitarę do szkoły i zaśpiewał swoje ballady. I tak jedna lekcja polskiego została zamieniona w koncert piosenek Kaczmarskiego. Wszyscy z klasy (z wyjątkiem nieobecnych) pamiętają tę lekcję do dzisiaj. Nie muszę dodawać, że piosenki (i wykonanie) zrobiły na naszej polonistce duże wrażenie: pochwaliła ich dojrzałość poetycką oraz muzyczną i bardzo zachęcała Jacka do kontynuowania tej drogi artystycznej.
Chociaż do Jacka przylgnęła w późniejszych latach opinia szlachetnego buntownika, który burzył mury politycznego, społecznego i umysłowego zniewolenia, to buntownikiem w szkole (ani na studiach) nie był wcale. Uczył się bardzo dobrze (sam śpiewał – z pewną jednak przesadą – w Drzewie genealogicznym: „W komunistycznej szkole miałem same piątki”), odznaczał się dobrym wychowaniem i kindersztubą, nie sprawiał kłopotów nauczycielom (czasem tylko denerwował ich na lekcji zbyt dociekliwymi pytaniami), nie przeklinał, przestrzegał regulaminów – czasem wręcz ostentacyjnie. Kiedy np. część z nas (tj. chłopców) walczyła o prawo noszenia długich włosów (wyrzucano za to z lekcji i obniżano ocenę ze sprawowania), Jacek czasem ostentacyjnie strzygł się „na pałę” i wyglądał wówczas jak świeżo powołany rekrut. Kiedy po takich postrzyżynach w drugiej lub trzeciej klasie żartowaliśmy raz sobie z jego fryzury, Jacek powiedział zupełnie poważnym tonem: „W wakacje ostrzygę się na łyso, pomaluję sobie głowę na złoto i napiszę: Głowa do pozłoty”. Ponieważ mówił to bardzo poważnie, a miewał czasem zwariowane pomysły, obawiałem się, że zrobi to naprawdę. Ale jednak nie zrobił.
Zapamiętałem jeden tylko epizod, kiedy Jacek zachował się niezbyt grzecznie wobec „ciała pedagogicznego”. Któregoś dnia wymyślił, że trzeba kupić kwiaty dla pewnej nauczycielki. Nie pamiętam już z jakiej okazji; w każdym razie było to coś szczególnego, żadne oficjalne święto. Szybko zorganizowaliśmy w klasie „zrzutkę” i pobiegliśmy na przerwie we dwójkę do wyjścia. Drogę zatarasował nam pan Jan, stary woźny, który za żadne skarby nie chciał nas wypuścić na ulicę. Jacek tłumaczył mu coś gorączkowo, ale bez specjalnego rezultatu, bo pan Jan był ogólnie niezbyt lotny, a przy tym dość głuchy na starość. W tym momencie na galeryjce ukazała się nauczycielka od wychowania technicznego, zwana przez wszystkie roczniki Normą (której walory intelektualne stanowiły przedmiot nieustannych szkolnych dowcipów) i zapytała o co chodzi. „Chcemy kupić kwiaty dla pani X” – powiedział Jacek i szybko wyjaśnił dlaczego. „Nie potrzeba kwiatów” – skomentowała Norma. Jacek, zniecierpliwiony, bo cenny czas przerwy uciekał, z lekka się wściekł. „Nie dla pani profesor, więc potrzeba!” – zawołał, po czym odepchnął Jana i wyszliśmy na ulicę.
Ubiorem Jacek też nie wyróżniał się z otoczenia i kompletnie nie interesował się modą. Ubierał się zawsze schludnie i czysto (dbała o to babcia), ale jego strój wolny był od jakichkolwiek – tak ulubionych przez młodzież – ekstrawagancji. Raz tylko – w drugiej, a może trzeciej klasie, zrobił sobie z jakiegoś metalu (chyba miedzi, albo mosiądzu) duży wisior, przedstawiający – jeśli dobrze pamiętam – ośmiornicę i nosił go na szyi. Myślę, że Jacek nie starał się wyróżniać wyglądem ani zachowaniem, bo miał pełną świadomość, że wyróżnia się swoim intelektem i zdolnościami.
Jacek nigdy nie buntował się przeciwko autorytetom domowym, co jest regułą w wieku dojrzewania. Przez cały okres liceum (a i część studiów) mieszkał u swoich dziadków (od strony matki), których bardzo kochał, w tzw. bankowych domach przy ul. Boy’a – o 5 minut drogi od ulicy Klonowej, gdzie mieściła się nasza szkoła. (Zabawne, ale w tym samym domu, na sąsiedniej klatce mieszkała moja babcia). Doskonale pamiętam to mieszkanie, bo byłem tam dziesiątki, jeśli nie setki razy. Owe bankowe domy wybudowano wprawdzie po wojnie, ale według przedwojennych planów. Dlatego standard mieszkań był przedwojenny, daleki od ciasnoty PRL-owskiej. Zresztą, nie były to mieszkania, przeznaczone dla zwykłych śmiertelników, ale dla dygnitarzy – chociaż raczej średniego szczebla.
Jacek mieszkał w ostatniej klatce – licząc od ulicy Polnej w mieszkaniu numer 63, na trzecim piętrze. Wchodziło się na klatkę z tyłu budynku, od strony takiego wyasfaltowanego placyku, który był dachem podziemnego garażu. Ale za to widok z okna swojego pokoju miał Jacek na ogromne, pełne zieleni i wysadzane kasztanowcami podwórko, którego perspektywę zamykała mała i cicha wówczas uliczka Boy’a zwieńczona świątynią konsumpcjonizmu epoki późnego Gomułki, czyli „Supersamem”.
Pokój Jacka nie przypominał wielkością ani umeblowaniem typowego pokoiku nastolatka owych czasów. Po pierwsze – jak wspomniałem – był znacznie większy (także na wysokość) niż przewidywały to ówczesne komunistyczne normy. Pod ścianą stał duży tapczan, pod drugą: wielkie, solidne dębowe biurko. Były tam jeszcze szafy, stolik, jakieś krzesła, czy fotele i pianino. Mimo to w pokoju pozostawało jeszcze dużo miejsca. Wszystkie meble były staromodne, ciężkie, duże i solidne. Panował tam zawsze artystyczny bałagan, z którym babcia Jacka chyba bezskutecznie walczyła.
Natomiast dom rodziców Jacka znajdował się na Wiejskiej w najwyższym budynku na tej ulicy, po przeciwnej stronie niż Sejm, z oknami wychodzącymi na plac i ulicę Matejki. Jacek miał tam swój pokój, znacznie mniejszy niż na Boy’a, wypełniony książkami, płytami i albumami. Bywałem tam rzadko (kiedyś Jacek urządził tam Sylwestra), a samych jego rodziców znałem słabo. Pamiętam, że Ojciec (typ silnego, opanowanego i odpowiedzialnego mężczyzny) był dla Jacka wielkim autorytetem we wszystkich sprawach. Jacek lubił cytować mi krótkie i celne opinie (czasem dosadne) oraz komentarze Ojca odnoszące się do życia, a także do rzeczywistości politycznej. Natomiast Matkę (zapamiętałem ją jako bardzo piękną, wrażliwą i emocjonalną kobietę) traktował – miałem takie wrażenie – z jakąś czułą pobłażliwością.
Dlaczego mieszkał u dziadków? Z pewnością z ich mieszkania było mu bliżej do szkoły, ale i z Wiejskiej nie byłoby daleko: raptem dwa przystanki autobusem. W klasie byli przecież koledzy dojeżdżający z innych, znacznie odleglejszych dzielnic. Powód był inny: Rodzice – oboje artyści plastycy – zajęci swoją pracą twórczą nie mieli chyba dość czasu, by zapewnić synowi należytą opiekę, chociaż bez wątpienia bardzo kochali swojego jedynaka. Natomiast babcia roztoczyła nad Jackiem pieczę doprawdy niezwykłą, której on poddawał się bez protestu, a nawet chyba z pewnym zadowoleniem. Pamiętam, że dziwiłem się na przykład, odwiedzając Jacka po lekcjach (jeszcze w czwartej klasie), gdy pod nieobecność Babci znajdował na stoliku talerzyk z obranym ze skórki i pokrojonym na ćwiarteczki jabłkiem oraz napisaną po francusku (dla ćwiczenia języka!) karteczkę, że ma zjeść to jabłko i poćwiczyć grę na pianinie. (Jego imię pisane było: „Yatzek”, co mnie bardzo śmieszyło).
Innym przejawem tej troskliwości o wnuka były odwiedziny Babci w szkole na przerwie. Zazwyczaj przynosiła drugie śniadanie, którego Jacek w pośpiechu lub przez roztargnienie zapomniał. Jacek nigdy się tej wyjątkowej babcinej opiekuńczości nie wstydził; czasem tylko sam żartował z pewnych jej, nadmiernych przejawów. Zresztą nikt w klasie z tego powodu z niego nie kpił, choć wszystkich to bawiło. Pamiętam, że raz Jacek sam wrócił ze spotkania z babcią na przerwie strasznie rozbawiony. „Wiesz, po co przyszła babcia? – zapytał – Żeby mi powiedzieć, że na dworze jest silny wiatr, więc powinienem uważać, gdy będę wracać do domu, bo wiatr zdmuchnie mi czapkę na ulicę, ja za nią pobiegnę i wpadnę pod samochód”.
Z dziadkiem Jacka nie miałem kontaktu. Był przedwojennym nauczycielem i komunistą zarazem, po wojnie chyba dyrektorem szkół, kuratorem i wiceministrem oświaty. Ale nie to było przyczyną braku kontaktu. Dziadek Jacka po prostu bardzo słabo słyszał (mimo, że nosił aparat), i z tego powodu unikał rozmów. Czasem tylko wychodził do przedpokoju, ściskał mi dłoń i z przepraszającym uśmiechem znikał w czeluściach mieszkania. Natomiast Babcia, drobna, żywa staruszka, była niezwykle rozmowna. Z pewnych, niejasnych dla mnie do końca względów, bardzo mnie polubiła, uznając za autorytet i powiernika swoich trosk o Jacka. Wyglądało to tak, że zawsze po przyjściu pytała mnie: „Co słychać, panie Jarku?” (od pierwszej klasy zwracała się do mnie per „pan”), a następnie po odpowiedzi, że słychać dobrze, zadawała z niepokojem właściwe pytanie, mniej więcej takie: „Czy uważa pan, że Jacek dostatecznie dużo się uczy, bo ja strasznie się martwię. On nic ostatnio nie robi, tylko coś sobie pisze, rysuje i gra na gitarze”. Bardzo Babcię martwiło, że Jacek za mało ćwiczy grę na pianinie (równolegle chodził wówczas do średniej szkoły muzycznej). Gry na gitarze nie uznawała za poważne i wartościowe zajęcie. Czasem pytanie brzmiało: „Czy panu też nauczyciele nic nie zadają, bo Jacek…” albo: „Czy u pana w pokoju też jest taki bałagan?”. Oczywiście, babcia oczekiwała odpowiedzi potwierdzającej jej najgorsze przypuszczenia, ja jednak zawsze mówiłem, że Jacek jest świetnie przygotowany do lekcji, uczy się najlepiej w klasie, a co do bałaganu, to u mnie w pokoju jest dziesięć razy gorszy. Babcia przyjmowała te tłumaczenia z lekkim niedowierzaniem, ale chyba była trochę uspokojona. Zresztą, nie mijałem się specjalnie z prawdą, a obawy Babci były wówczas zupełnie nieuzasadnione i wynikały ze wspomnianej nadopiekuńczości (pisała Jackowi usprawiedliwienia jeszcze na pierwszym roku studiów!). Całkiem świadomie skłamałem jej tylko raz (choć nie tyle było to kłamstwo, co manipulacja prawdą) – wiele lat później, po moich odwiedzinach u Jacka w Monachium w r. 1985. Ale o tym jeszcze opowiem.
Wspomniałem, że Jacek uczył się bardzo dobrze, bo był niezwykle zdolny i wiedza wchodziła mu do głowy sama, bez specjalnego wysiłku z jego strony, jakby mimochodem. Wysiłków ani trudów w nauce Jacek zresztą nie lubił. Miałem wrażenie, że w życiu codziennym także nie. Wybierał w takich wypadkach drogę „na skróty”. Kiedyś, już na studiach poznałem nauczycielkę ze wspomnianej szkoły muzycznej Jacka. Znała Jacka, choć go nie uczyła. Powiedziała: „On jest zdolny, ale nie chce mu się ćwiczyć. Poza tym ułatwia sobie zadanie: jeśli ma jakiś trudniejszy fragment do zagrania, to go po prostu opuszcza, pomagając sobie pedałem”. Tę zasadę – w przenośni – Jacek stosował w szkole wielokrotnie. Jeśli coś go nie interesowało, to się nie uczył, pokrywając braki wiedzy elokwencją, albo przedkładał usprawiedliwienie pisane przez babcię, że jest akurat niedysponowany (czasem tylko zmieniał datę na aktualną albo pisał je sam). Kiedyś pokazywał mi z dumą zwolnienie, w którym babcia napisała, że „Jacek nie mógł odrobić lekcji, bo cierpiał na dyspepsję żołądka połączoną z wymiotami”. Przez długi czas zaśmiewaliśmy się serdecznie z tej „dyspepsji”, bo brzmiało to pięknie i dostojnie, a nie wiedzieliśmy dokładnie, co oznacza.
W czwartej klasie, kiedy – jako finalista olimpiady, o czym będzie jeszcze mowa – miał zapewniony wolny wstęp na polonistykę i nie odczuwał żadnej motywacji do nauki przedmiotów ścisłych, a zwłaszcza fizyki, popadł w konflikt z nauczycielem tej ostatniej. Profesor R. Niszcz (nazwisko trochę odzwierciedlało jego stosunek do uczniów) uparł się, że przygotuje nas wszystkich tak, „byśmy się bez korepetycji dostali na Politechnikę” i męczył nas nieustannie jakimiś potwornymi zadaniami ze skryptów akademickich, nie przyjmując do wiadomości, że nie wszyscy wybierają się na tę uczelnię. Jacek rozwiązał problem po swojemu: w drugim półroczu wpisał do dziennika sobie (i kilku innym kolegom przy okazji) czwórkę z odpowiedzi. Ale chyba drgnęła mu ręka, bo fizyk nabrał co do tej czwórki jakichś podejrzeń. „Czy ja Kaczmarskiego pytałem? – zastanawiał się na głos – Jakoś nie mogę sobie przypomnieć” (uczył równolegle w dwóch szkołach i nie bardzo nas kojarzył). „Tak, oczywiście, pytał go pan, panie profesorze!” – odpowiadaliśmy chórem. Nauczyciel nie był jednak do końca przekonany i uparł się, że musi Jacka jednak przepytać. Jacek przynosił kolejne (pisane rzekomo przez babcię) usprawiedliwienia, a w końcu przestał w ogóle chodzić na fizykę, by się nie stresować. Zjawił się tylko na jakiejś klasówce i szczęśliwie przepisał wszystkie rozwiązania od naszego matematycznego geniusza – Tomka Homy, zwanego Małym Tomkiem (bo był najmłodszy i najmniejszy w klasie).
Sam Jacek zresztą chętnie pozwalał przepisywać od siebie lekcje (nawet chyba dyktował czasem wypracowania domowe mniej zdolnym koleżankom) i pomagał na klasówkach. Natomiast na sprawdzianach z polskiego odgradzał się od wszystkich i pogrążał w pisaniu. Pisał bardzo szybko i oddawał pracę przed czasem. Jego wypracowania były niezwykle długie – liczyły 6-8 stron papieru podaniowego i miały charakter barokowy. Niezależnie od tematu, było tam wszystko: i muzyka Bacha, i malarstwo Boscha, i architektura gotyckich katedr, i aforyzmy Schoppenhauera – w zależności od tego, co Jacek akurat czytał, czego słuchał, czy też jakie albumy oglądał. Kiedyś rozpoczął wypracowanie na klasówce od zdania: „Metafizyczne piękno Natury od wieków fascynowało artystów i twórców…”. Z wypracowania dostał, oczywiście piątkę, i w nagrodę przeczytał je przed całą klasą. Potem przez dłuższy czas przy każdej okazji wtykałem w rozmowę z nim ten cytat, co Jacka bardzo śmieszyło. Miał bez wątpienia ogromne poczucie humoru – także na własnym punkcie.W czwartej klasie przez przypadek zostaliśmy korepetytorami. Właściwie nie przez przypadek, bo poprosiła nas o to dyrektorka szkoły. W pierwszej klasie pojawił się bowiem mały Włoch, Enrico – syn inżyniera zatrudnionego u Fiata. Taki inżynier z Zachodu, jeszcze w jednej z najbardziej prestiżowych fabryk PRL-u, to była wówczas niesłychanie ważna figura. Dlatego Pani Dyrektor osobiście postanowiła znaleźć korepetytorów, którzy byliby najlepszymi uczniami i… padło na Jacka i na mnie. Bardzo nam się ta propozycja spodobała, bo korepetycje oznaczały spore pieniądze, których wtedy obaj z Jackiem nie mieliśmy. Sądziliśmy też, że będziemy uczyć cudzoziemca polskiego i historii, bo w tych dziedzinach zdążyliśmy się już odznaczyć. Wkrótce jednak nastąpiła lekka konfuzja. Okazało się, że Enrico ma już nauczycielkę od polskiego, a potrzebuje korepetytorów z przedmiotów ścisłych. My zaś chodziliśmy do klasy matematyczno-fizycznej i z tego powodu, widać, zostaliśmy uznani za właściwe osoby. Postanowiliśmy podjąć wyzwanie. Podzieliliśmy się w ten sposób, że ja uczyłem Włocha matematyki i chemii, a Jacek biologii i fizyki (!). Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że Enrico nie mówił w ogóle po polsku. Znał angielski (nie wiem, czy także francuski), ale my nie znaliśmy specjalistycznej terminologii w tym języku. Ponadto był młodszy od rówieśników z pierwszej licealnej o rok czy dwa, więc choćby z tego powodu materiał przerabiany mógł mu sprawiać trudności. A wkrótce się okazało, że bynajmniej nie jest orłem, jeśli chodzi o przedmioty ścisłe. Miał jednak dwie zalety: szybko uczył się polskiego i był sprytny: w krótkim czasie znakomicie opanował ściąganie, a jeśli na klasówkach nie potrafił odpowiedzieć na jakieś pytanie, udawał, że nie rozumie znaczenia polskich słów.
Jak Jacek wywiązał się z podjętego zadania, pozostaje dla mnie tajemnicą. O przedmiotach, których nauczał, miał dosyć mgliste pojęcie: z biologii najbardziej interesowało go rozmnażanie, a z fizyką sam był na bakier. Czy ujawnił zatem przy tej okazji jakieś szczególne talenty dydaktyczne, trudno mi powiedzieć. Nigdy nie widziałem, jak prowadził te korepetycje. A jednak Enrico bez specjalnych przeszkód pokonał pierwsze półrocze, a potem dostał promocję do drugiej klasy. Być może zawdzięczał ją także wyjątkowej pobłażliwości nauczycieli…Wspomniałem o wierszach Jacka. Były inne niż pisane przez większość nastolatków. Proste i jasne, ale kunsztowne literacko; wolne od napuszonych i mglistych sformułowań, ale nie trywialne, wcale nie naiwne i bardzo – jak na wiek autora – dojrzałe. To samo można powiedzieć o pisanych wówczas balladach. Jacek nie pisał utworów lirycznych, sentymentalnych ani erotyków. W ogóle nie zajmował się wyrażaniem uczuć. Opisywał sytuacje, zdarzenia – często fantastyczne. Pamiętam, że jeszcze w pierwszej klasie napisał regularnym trzynastozgłoskowcem poemat pt. Szachy, w którym rozgrywka na szachownicy przemienia się w prawdziwą bitwę toczoną przez figury i pionki. Zaczynał się od słów:
By zapomnieć o świecie, odpocząć po pracy
Grajmy w szachy, na polu, jak na złotej tacy
Szesnastu białych, tyluż czarnych braci… (niestety, nie pamiętam dalszego ciągu)
Pani Profesor Kryda nieco żartobliwie porównała ten wiersz do podobnego poematu Kochanowskiego. Zaciekawiony, przeczytałem Kochanowskiego i doszedłem do zaskakującego dla mnie wniosku (i dzisiaj pewnie też bym go powtórzył), że Kaczmarski był jednak lepszy. Jego utwór był bardziej dynamiczny i epatował większym napięciem oraz dramatyzmem akcji.
Jacek szalenie pasjonował się sztuką. Miał we mnie wiernego partnera w wyprawach do teatru, kina, na wystawy, czy koncerty muzyki poważnej. O dwóch koncertach muszę wspomnieć. W pierwszej klasie wyciągnął mnie do Filharmonii na wspaniałe (niestety, nie pamiętam czyje, choć wydaje mi się, że śpiewały „Poznańskie Słowiki” Stuligrosza) wykonanie Mszy Koronacyjnej i Requiem Mozarta. Był pod ogromnym wrażeniem piękna tej muzyki. Na „bis” artyści powtórzyli kilka części, m. in. Lacrimosę. Jacek słuchał tego utworu w niezwykłym skupieniu. Być może właśnie wtedy narodziła się owa fascynacja, która kazała Jackowi wyrazić życzenie, by Lacrimosę zagrano Mu na pogrzebie. W każdym razie kochał Mozarta, to chyba był jego ulubiony kompozytor. I tu – ciekawa rzecz – gdy po raz pierwszy oglądałem film M. Formana – Amadeusz olśniło mnie nagle pewne skojarzenie. Otóż zdałem sobie wówczas sprawę z niezwykłego podobieństwa między Jackiem a Mozartem. Nie chodzi o podobieństwo fizyczne, rzecz jasna, lecz duchowe: obaj obdarzeni od dziecka ponad miarę niezwykłymi talentami (nie wstydźmy się słowa „geniusz” także w przypadku Jacka), tworzący łatwo i szybko niepowtarzalne arcydzieła; a jednocześnie obaj w jakiś dziecięcy sposób niedojrzali, mało odpowiedzialni, kochający zachłannie życie, przyjemności i zabawę. I obaj, niestety, przedwcześnie zmarli…
Drugi koncert, który zapadł mi w pamięć, odbył się, gdy chodziliśmy już chyba do czwartej klasy. Było to wykonanie Mesjasza Haendla (znów nie pamiętam, czyje) w najlepszym prawdopodobnie – jeśli chodzi o scenerię i akustykę – miejscu w Warszawie, czyli w kościele Świętej Trójcy (ewangelickim) na placu Małachowskiego. Jacek namówił na ten koncert prawie pół klasy. Kiedy przebrzmiało już wspaniałe „Alleluja” i nastąpiła krótka przerwa przed ostatnią częścią, Jacek powiedział niespodziewanie: „Chodźmy do domu! Po Alleluja już nic ciekawego nie będzie”. Oczywiście, oczarowani pięknem samej muzyki i jej wykonania nie skorzystaliśmy z pomysłu, a ja nawet powiedziałem Jackowi, żeby wracał sam, jeśli musi. Ale powód tej zdumiewającej propozycji był prosty: Koncert był bardzo długi, bez żadnych skrótów, zrobiło się naprawdę późno, a Jacek wiedział, że Babcia czeka w domu pełna niepokoju i nie zaśnie, dopóki on nie wróci… Dlatego gotów był poświęcić resztę nawet tak wspaniałej uczty duchowej.
W szkole Jacek czytał bardzo dużo: po lekcjach i na lekcjach. Dzielnie Mu w tym sekundowałem, zwłaszcza, że pożyczaliśmy sobie wzajemnie książki i często porozumiewaliśmy się cytatami z aktualnie czytanych lektur. Gusty mieliśmy podobne: zachwycaliśmy się jurną prozą Rabelaisa i Boccacia, antywojenną satyrą Haszka i Hellera, sarkazmem Bułhakowa i Zoszczenki, dusznymi klimatami Kafki, wyobraźnią Marqueza, czy twórczością naszej przedwojennej awangardy – Witkacego i Gombrowicza, (a trzeba pamiętać, że dzieła tych ostatnich były wówczas prawie niemożliwe do zdobycia). Poezji Jacek czytał niewiele i chyba za nią nie przepadał.
Jeśli chodzi o czas wolny, to Jacek lubił też sport: i jako kibic (oglądał w telewizji wszystkie transmisje meczów) i jako gracz (był bardzo dobry w piłkę nożną i koszykówkę). Natomiast nie znosił dyskotek, a na tzw. imprezy chodził niezwykle rzadko. Czasem organizował je w domu – gdy dziadkowie wyjeżdżali. Miały one jednak charakter kameralny i dyskusyjno-intelektualny. Alkohol, oczywiście był, służył wytworzeniu nastroju, a gdy ten nastrój przychodził, Jacek brał gitarę i śpiewał. Alkoholu wówczas nie nadużywał, pił tylko okazyjnie i wyłącznie bardzo dobre gatunki (wina lub koniaku); nigdy się też nie upił (o pierwszym większym pijaństwie – w czwartej klasie – jeszcze wspomnę). Papierosów nie palił w ogóle, nawet nie próbował, ale imponowało mu, że ja (też w czwartej klasie) zacząłem palić fajkę.Dziewczęta – to osobny temat! Oczywiście Jacka interesowały. Miał zresztą właściwe dla okresu dojrzewania zainteresowania erotyczne i to wcale nie dotyczące tylko sfery uczuć. Kiedyś na początku pierwszej klasy (jeszcze wtedy nie byliśmy dobrymi przyjaciółmi) opowiadał na przerwie niektórym kolegom szalenie sprośną przeróbkę bajki o Jasiu i Małgosi, którą rzekomo przeczytał w jakimś zagranicznym wydawnictwie. Szczegółów nie pamiętam; w każdym razie to co Jaś w tej bajce pokazywał za namową Małgosi złej wiedźmie, to nie był bynajmniej paluszek… „A nową wersję bajki o Czerwonym Kapturku też znasz?” – spytałem. „Oczywiście” – Jacek odparł natychmiast – jest to bajka o długim, czerwonym kapturku”. Przypominam też sobie, jak w drugiej klasie Jacek postanowił deprawować słownie pewną swoją znajomą – jeszcze ze szkoły podstawowej. Nazywała się Basia. Była to szalenie wstydliwa i dobrze wychowana dziewczyna. Jacek podchodził do niej ze mną na przerwie i zwracał się łagodnym, natchnionym głosem: „Basiu, chciałbym odbyć z tobą najpiękniejszy akt w naturze… – tu zawieszał głos – akt płciowy”. Na co Basia płoniła się aż po czubek głowy i, spuszczając oczy, najpierw chichotała zawstydzona, a potem lekko karcącym tonem mówiła: ” Jacek!”. Zresztą w trzeciej, czy czwartej klasie chodzili przez pewien czas ze sobą, ale to był związek czysto platoniczny.
Casanovą Jacek nie był. W młodszych klasach cechowała go w dziedzinie kontaktów męsko-damskich spora nieśmiałość. Wspomniałem już o Majce. Ale nawet pod koniec szkoły, gdy już nabrał zdecydowanie większej śmiałości, odnosił się do dziewczyn bardzo delikatnie i subtelnie. Powiedziałbym – romantycznie, gdyby nie pewna cecha, która odróżniała go od romantycznych poetów. Otóż Jacek był hedonistą, kochał przyjemności i chciał, żeby miłość także dostarczała mu przyjemności, a nie cierpień. Chyba bardzo nie lubił być nieszczęśliwie zakochanym i z pewnością nie czerpał z tego stanu bodźców twórczych. Epizod z Majką był wyjątkiem. Zresztą nawet w jej przypadku to uczucie nie trwało bardzo długo. Od trzeciej klasy począwszy Jacek wybierał sobie takie partnerki, niekoniecznie wyjątkowo atrakcyjne fizycznie, o których wiedział (lub czuł), że może liczyć na ich wzajemność. Chociaż patrząc z perspektywy lat, myślę, że czasem, to one go wybierały, a Jacek radośnie pozwalał się kochać. Lubił zresztą chyba przez całe życie, żeby go kochano i opiekowano się nim, mimo iż był bardzo życiowo zaradny i samodzielny. Wracając jeszcze do tematyki dziewczyn: pamiętam wycieczkę szkolną wiosną w drugiej klasie (w Beskidy i do Krakowa), kiedy to pojawiły się pewne zmiany w klasowych konfiguracjach męsko-damskich. Wtedy nastąpiło zbliżenie (emocjonalne) Jacka z Magdą – ładną, szczupłą (może trochę za bardzo) blondynką, która wyróżniała się tym, że miała jedno oko niebieskie, a drugie zielone. Ta dwukolorowość oczu szalenie oddziaływała na malarską wyobraźnię mojego Przyjaciela. Magda (która skończyła później historię sztuki) chodziła wówczas z kolegą z klasy – Piotrkiem B., przystojnym brunetem (obecnie chirurgiem w Niemczech). Po pierwszym dniu wycieczki Jacek raportował mi niezwykle podekscytowany: „Słuchaj: pocałowaliśmy się z Magdą! I wyobraź sobie, w czasie pocałunku nagle poczułem, jak na spotkanie z moim językiem wyszedł jej zwinny języczek!”. Poza owym pierwszym pocałunkiem „z języczkiem” do niczego więcej nie doszło. Tak twierdzili oboje niezależnie od siebie, więc to chyba prawda. Jacek chodził z Magdą dość krótko: kilka, najwyżej kilkanaście tygodni. Potem ona wróciła do Piotrka, choć z Jackiem przyjaźnili się jeszcze długi czas.Jacek był indywidualistą, wybrednym w doborze towarzystwa, chociaż, generalnie, z każdym utrzymywał dobre, lub przynajmniej poprawne stosunki. Nigdy nie miał wrogów. Zdecydowanie unikał konfliktów, chyba dlatego, że zakłócałyby mu spokój ducha i przyjemność życia. A jednak potrafił zażarcie bronić swojego zdania, kiedy chodziło o sprawy dla niego istotne. Zawsze zresztą dyskutował bardzo emocjonalnie. Aby łatwiej przekonać rozmówcę, zasypywał go wprost dziesiątkami argumentów (w tym faktów i dat) zaczerpniętych z głębokich pokładów swojej erudycji (lub po prostu z wyobraźni), przy czym równie chętnie jak fantazją posługiwał się najróżniejszymi erystycznymi sztuczkami.
Chociaż w wywiadzie-rzece z 1995 r. pt Pożegnanie Barda wspominał, jak rzekomo ostro zwalczaliśmy na lekcjach PNOS-u (Propedeutyka Wiedzy o Społeczeństwie) ideologiczną propagandę uprawianą przez nauczycielkę tego przedmiotu, to ja akurat najbardziej zażartą dyskusję prowadzoną przez Jacka pamiętam z zupełnie innego przedmiotu. Było to już w klasie maturalnej. Mieliśmy wówczas taki przedmiot, który się nazywał: „Przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Na jedną z lekcji przyszła pani prawnik, czy też psycholog z jakiegoś ośrodka pomocy rodzinie i opowiadała nam o rozwodach. Mówiła o przyczynach rozwodów, o możliwościach zapobiegania im i przy tej okazji wyjaśniała dlaczego procedura sądowa w takich przypadkach jest długa: chodzi o to – mówiła, podając konkretne przykłady – żeby małżonkowie mieli czas do namysłu i żeby można było jeszcze małżeństwo uratować. Jacek zaczął wtedy gwałtownie oponować. Twierdził, że skoro dwoje ludzi chce się rozwieść, to należy im to jak najszybciej i najłatwiej umożliwić. Uważał, że rozwody powinny być dawane od razu, na żądanie, a za szkodliwe uznał stwarzanie prawnych przeszkód opóźniających procedurę. Był przeciwnikiem także terapii przed rozwodem, bo „to nic nie daje”. Nie przyjmował zupełnie spokojnych argumentów przedstawianych przez prelegentkę i powtarzał uparcie swoje tezy, w dość napastliwym tonie. Ciekawiło mnie, dlaczego Jacek, który miał tak dobre przykłady udanego małżeństwa swoich rodziców i dziadków, tak ostro i bez zastanowienia opowiadał się za rozwodem „na żądanie”. Ale nie dowiedziałem się tego. Sądzę, że Jackowi chodziło o zagrożoną (w jego mniemaniu) wolność jednostki zmuszanej do pozostawania – wbrew woli – w niechcianym związku z inną osobą. Żaden z nas nie widział jednak wtedy w tej namiętnej apologii rozwodów zapowiedzi przyszłych małżeńskich klęsk Jacka.
Wspomniałem przedtem o fantazji Jacka. Tę miał Jacek naprawdę bogatą i nigdy nie wiadomo było do końca, co jest prawdą w jego opowieściach. Kiedyś na przykład opowiadał mi o swojej wielkiej, wakacyjnej miłości, którą miała być jakaś młoda Francuzka. Podobno poznali się w dość zatłoczonym pociągu, gdzie Jacek stał na korytarzu, wyglądając przez okno. Ona natomiast kursowała tym korytarzem dość często i za każdym razem, gdy przeciskając się koło Jacka i obcierając się o niego mimo woli, mówiła: „Przepraszam”, on odpowiadał: „Proszę częściej”. Ich romans po jej powrocie do Francji miał trwać dalej korespondencyjnie, aż po paru miesiącach został brutalnie przerwany przez śmierć dziewczyny, która zginęła w wypadku samochodowym. Tak twierdził Jacek dodając, że Babcia – w trosce o jego spokój – nie chciała mu pokazać listu zawiadamiającego o tej tragedii. Do dziś nie wiem, co w tej opowieści było prawdą, a co fantazją, podobnie jak historie o wyczynach alkoholowych, które Jacek opowiadał po powrocie z wakacji w Związku Sowieckim oraz o wyczynach erotycznych – po powrocie ze Szwecji (Szwecja w surowych czasach moralności komunistycznej była synonimem całkowitej swobody obyczajów). Z drugiej strony, Jacek potrafił być szczery aż do bólu – chętnie przyznawał się do różnych słabości i nigdy nie starał się udawać czy też grać kogoś innego niż jest.
Nasze kontakty nie urywały się wraz z końcem roku szkolnego. W czasie wakacji po drugiej klasie przewędrowaliśmy (wraz z innym kolegą z klasy – Leszkiem Sobockim) Bieszczady. Były one wówczas dość dzikie i słabo ucywilizowane. Wędrówka obfitowała w różne przygody, z których najprzyjemniej wspominaliśmy przejazd – wraz z grupą wesołych studentów – kolejką wąskotorową (na odkrytej platformie) z Komańczy do Cisnej. Na jakiejś pustej i zarosłej zielskiem stacyjce kolejarze otworzyli beczkę piwa. Jeden z nich popędzał drugiego, który wbijał w beczkę szpunt, słowami: „No, rypaj pan!”; to powiedzenie stało się na długi czas naszym ulubionym zwrotem powitalnym. Po czwartej klasie przepłynęliśmy kajakiem – składanym, przywiezionym przez jego ojca z ZSRR – Krutynię i jeziora Mazurskie (też z licznymi przygodami). Kajak był trzyosobowy, a trzecim załogantem był młodszy od nas Rosjanin, zamieszkały od wielu lat z rodzicami w Polsce – Piotr Sorokin. Toczyliśmy z nim przez cały spływ zażarte spory ideologiczne. Obaj z Jackiem reprezentowaliśmy wówczas poglądy, które można by określić jako socjaldemokratyczne. Natomiast Piotrek, które dzieciństwo spędził w Ojczyźnie Przodującego Ustroju i socjalizm w wersji sowieckiej znał z autopsji, był zażartym, choć dość nieporadnym obrońcą klasycznego liberalizmu politycznego i ekonomicznego, gdzie wszystkie problemy reguluje „niewidzialna ręka rynku”.
Wcześniej dwa tygodnie spędziłem z Jackiem, pracując przy pielęgnacji lasu na tzw. obozie OHP (Ochotnicze Hufce Pracy). Obóz, zorganizowany przez nasze liceum, (z naszej klasy poza nami była jeszcze wspomniana wcześniej Magda z kolorowymi oczami) mieścił się w małej leśnej osadzie pod nazwą Błądziszki, gdzieś koło Gołdapi. Mieszkaliśmy w jakimś baraku z betonowych elementów prefabrykowanych, wstawaliśmy rano o 5.00 i po śniadaniu jechaliśmy terenowymi „gazikami”, albo traktorem z przyczepą wycinać maczetami drobne drzewka liściaste (głównie brzózki) w sosnowych młodnikach. Pracowaliśmy tam do 14.00 (z przerwą na drugie śniadanie i potem wracaliśmy na obiad. Po obiedzie był już czas wolny. Dużo graliśmy w brydża. To była taka mania, która opanowała nas w czwartej klasie. Wcześniej – w drugiej i trzeciej była moda na szachy. Cała klasa grała na przerwach i lekcjach (pod ławkami). Były mistrzostwa klasy i szkoły. Jacek grał namiętnie i dość dobrze, ale nie rewelacyjnie. Natomiast w klasie maturalnej fascynacja brydżem miała charakter nałogu. Graliśmy każdą prawie wolną chwilę. Graliśmy po lekcjach, często całe noce aż do rana (co nigdy się nie zdarzało z szachami), przy czym grę uprzyjemniały nam zwykle jakieś napoje integrujące. Graliśmy na przerwach i na lekcjach. Oczywiście, w brydża grało się na lekcjach trudniej niż w szachy, bo we czwórkę, a poza tym gra tak nas wciągała, że zapominaliśmy o środkach ostrożności. Zdarzało się, że dostawaliśmy znienacka wszyscy dwóje, albo konfiskowano nam karty. Czasem spotykało nas jedno i drugie. Poza Jackiem stałymi uczestnikami tych rozgrywek był Piotrek Śliwiński, zwany Śliwką (pogodny, dobroduszny olbrzym, najwyższy w klasie – prawie 2 metry wzrostu, studiował później ogrodnictwo w Budapeszcie) i Jurek Pudykiewicz, miłośnik prozy Conrada, zwany Pudysiem lub Marynarzem, bo wybierał się do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni (skończył ją i pływa od lat po morzach i oceanach). Czasem dołączały się do tych nocnych rozgrywek również zaprzyjaźnione dziewczyny z innych klas, ale poza brydżem nic tam się nie działo, bo gra wciągała nas jak hazard.
Na obozie w Błądziszkach oprócz kart niewiele było rozrywek. Jacek zabrał gitarę i co wieczór śpiewał swoje piosenki. Nie był jednak jedynym gitarzystą. Miał konkurencję, a raczej uzupełnienie w postaci swojego imiennika, który miał ciekawy, poetycki repertuar (był to Jacek Bąk, który potem występował w na estradach klubów studenckich).
Po tym obozie (i po Jacku) została mi mała pamiątka. Wracaliśmy kiedyś po pracy do samochodu. Szliśmy „gęsiego”, wąską ścieżką, wokół rosły wysokie trawy. Jacek, który szedł przede mną, ścinał je machając szeroko maczetą. „Nie machaj tak – powiedziałem – bo jeszcze kogoś dziabniesz”. I w tym momencie Jacek zawadził końcem ostrza o moją lewą rękę tuż nad przegubem. Popłynęła krew, Jackowi zrobiło się głupio, a mi „po strzale tym została już na zawsze krwawa blizna”, a właściwie nie krwawa, tylko bledziutka, dziś nawet trudno dostrzegalna.
Komendantem obozu był nasz szkolny, ale o dwa lata starszy i niezwykle sympatyczny kolega – Romek Makowski. Zapalony myśliwy, któregoś dnia żachnął się z lekka, wysłuchawszy „Obławy”: „Od kiedy to się na wilki poluje z gończymi psami? Na sarenkę, jelonka – można, ale na wilki: nigdy w życiu!”.„Obława” nie była jedynym przypadkiem, kiedy prawda artystyczna u Jacka wygrała z prawdą faktów. Najlepszym przykładem jest być może wspomniana Nasza klasa. Ze zrozumiałych względów mam do niej stosunek szczególny. Otóż pierwsza część, napisana w r. 1983 zawiera pewne elementy rzeczywiste. Nie było, oczywiście, żadnego Adama, ani nikogo innego w Tel Awiwie. Dlatego ubawił mnie komentarz pewnego redaktora w wydanym jako dodatek do „Gazety Wyborczej” śpiewniku Jacka, gdzie napisał on: „Utrata przyjaciela, który wyjechał do Izraela, należała do odczuć intymnych, ale przyczyna tej utraty leżała w politycznym układzie”. Nie było takiego przyjaciela, nie było utraty, nie było odczuć intymnych. Podobnie jak żaden Maciek nie stracił życia „gdy chodzili po mieszkaniach”, żaden Marek nie „siedział za odmowę, bo nie strzelał do Michała” (jedyny, który krótko siedział w stanie wojennym, to autor tych wspomnień, ale nie za żadną odmowę, lecz w ramach internowania). Nie było Kaśki z Piotrkiem w Kanadzie (chociaż wyjechała tam w pewnym momencie Majka ze swoim mężem, Jackiem F., wspomnianym asystentem na UW, który w czwartej klasie liceum nauczał nas matematyki, a także inny kolega – też Jacek). Nikt z klasy nie „przywykł do Paryża”. A chociaż Gośka i Przemek, to autentyczne imiona uczniów z naszej klasy, to nie byli małżeństwem (ani nawet parą) i tym bardziej nie mieli trójki dzieci. Zresztą w ogóle nikt się z nikim w klasie nie ożenił. W Szwecji był wówczas jeden, szalenie zdolny i oryginalny kolega – Tadek Rościszewski., ale nie pracował w porno klubie (chociaż bez wątpienia niezwykle lubił dziewczyny i życie rozrywkowe), tylko studiował pracowicie architekturę, a potem wyjechał do Stanów, gdzie zrobił karierę zawodową w słonecznej Kalifornii. Był natomiast rzeczywiście wspomniany już wcześniej Piotrek B. – chłopak Magdy (w balladzie zwany Januszem), który został chirurgiem (a jego młodszy brat popełnił samobójstwo), była – oczywiście – Magda (jej imienia Jacek nie zmienił), która na studiach i po nich jeździła do Hiszpanii, ale ostatecznie wyszła za mąż nie za Hiszpana, lecz za Niemca; i był inny jeszcze kolega, Rysiek (w piosence – Filip), który studiował w Leningradzie, a po studiach przez pewien czas pracował jako informatyk (nie fizyk) w Moskwie.
Druga część Naszej klasy, napisana w r. 1987, filozoficzna i nostalgiczna, zaczynająca się od słów: „Odnalazłem klasę całą na wygnaniu, w kraju, w grobie…” była jednak o tyle nieprawdziwa, że Jacek nigdy całej klasy nie odnalazł i prawdę powiedziawszy – nigdy nie szukał, choć spotykał czasem – przy okazji swoich różnych podróży po świecie -niektórych kolegów i koleżanki. Do takiego spotkania Jacka z całą (prawie) klasą omal nie doszło w lutym roku 1997. Ale o tym jeszcze wspomnę. Trzecia część ballady, gorzka i szydercza, napisana w r. 1993, czyli już po odzyskaniu wolności, to zupełna fikcja. W żadnej opisanej tam postaci nie ma nawet cienia podobieństwa do kogokolwiek z klasy, chociaż jest ten utwór – tak jak poprzednie części – głęboko poruszający, doskonały artystycznie i prawdziwy (podobnie jak poprzednie części) jako metafora losów całego pokolenia Polaków.
Wspomniane wcześniej wakacje po czwartej klasie trwały dla Jacka i dla mnie bardzo długo. Zaczęły się właściwie zaraz po maturach, czyli w początku maja (bo nie musieliśmy zdawać egzaminów na studia), a zakończyły pierwszego października inauguracją roku akademickiego. Z tym, że w czerwcu zdawałem (niezależnie od papierów złożonych na Uniwersytet Warszawski) na reżyserię filmową w Łodzi (niestety, bez skutku), a Jacek wyjechał w podróż po Związku Sowieckim. Po powrocie opowiadał mnóstwo anegdot i historyjek, których słuchałem trochę jak bajek o żelaznym wilku; taka była egzotyka sowieckiej rzeczywistości, a Jacek najwyżej trochę rzecz ubarwiał, ale na pewno nie zmyślał. Przywiózł z Gruzji dwa ozdobne srebrem rogi bawole przeznaczone do spełniania toastów i – oczywiście – dobre, czerwone wino gruzińskie. Spełniliśmy więc na powitanie stosowny toast (trzeba wypić od razu całą zawartość, bo róg nie ma nóżki i nie można go postawić), co było dla mnie bardzo trudne: wylać wina nie mogłem, a wypić tym bardziej, bo – jak stanowczo stwierdził Jacek – rogu się nie myje, a zaschnięte w nim resztki wielu poprzednich toastów nadawały trunkowi naprawdę obrzydliwy smak. Na szczęście następne toasty piliśmy już z kieliszków…
Jacek przywiózł też z ZSRR różne nagrania. Ich jakość – przy ówczesnej technice – nie była najlepsza, ale dawało się słuchać. Nie pamiętam, czy były tam piosenki. Natomiast świetnie zapamiętałem dwa obsceniczne wiersze, recytowane przez jakiegoś kompletnie pijanego artystę. Jeden był krótką przeróbką Puszkina i zaczynał się od słów: Wa głubinie Sibirskich rud/ sidjat tri mużika i srut (W głębinach kopalń syberyjskich siedzi trzech chłopów i sr…). Drugi utwór, który Jacek znał już na pamięć, był niezwykle sprośną historią o umieraniu głównego bohatera: I wot tiepier ja umiraju/ padpiorszis ch…om w patałok/ Jeszczio drożaszczoju rukoju dierżu p…u za chachałok. Kagda umru, kagda skanczaju/ moj proch pasyptie tabakom/ i na krestie mnie napiszitie/ szto był użasnym je…om. I na mogiłu priwiedietie/ poł sotni diewuszek bledniej/ I wsje je tam pierie…tie/ za upakoj duszi majej.
Jacek był zachwycony tym wierszem. Ja też. Gorszyć się nie ma powodu. W wieku osiemnastu lat chłopak myśli głównie o seksie, więc tego rodzaju twórczość w naturalny sposób bardzo mu odpowiada. W dodatku ten jurny i dosadny język rosyjski był zupełnie różny (i przez to dużo ciekawszy) od literatury, którą czytaliśmy na lekcjach w szkole. I – co najważniejsze – dla nas, wówczas u progu dojrzałości, kiedy mieliśmy wrażenie, że oto życie staje przed nami otworem, własna śmierć wydawała tak odległą i niewiarygodną abstrakcją, że aż absurdalną. I mówić o niej mogliśmy tylko w kategoriach sprośnego żartu. Żaden z nas nawet w najbardziej czarnych rozważaniach nie mógł przypuszczać, że za 30 lat jednego z tej dwójki może już nie być w gronie żyjących…
To chyba wyjaśnia, dlaczego nigdy nie rozmawiałem z Jackiem o śmierci. Rozmawialiśmy o wszystkim: o szkole, o polityce, o literaturze, filmach, o dziewczynach, o nas samych (z tym, że znacznie częściej o Jacku), o życiu w ogólności i w szczegółach. O śmierci – nigdy. Oczywiście, zdarzało się, że komentowaliśmy odejście kogoś znanego, wybitnego. Ale i takie fakty Jacek potrafił przemienić w anegdotę. Parę miesięcy przed podróżą do Kraju Rad (wiosną 1975 r.) opowiedział mi, jak dowiedział się o śmierci wybitnego polonisty z Krakowa, profesora Kazimierza Wyki (obaj spotkaliśmy go rok wcześniej w finałach olimpiady polonistycznej). Otóż zdarzyło się, że dziadkowie wyjechali i Jacek był sam. A właściwie niezupełnie sam, bowiem przyszła do niego dziewczyna, z którą wówczas chodził. Z tym że, akurat z nią nie chodził, tylko leżał – na tapczanie, a dokładniej – na tapczanie i na dziewczynie. I właśnie wtedy z włączonego telewizora spiker poinformował smutnym i poważnym głosem o śmierci profesora Wyki. „W tym momencie – ciągnął Jacek swoją relację strasznie rozbawiony – ona znieruchomiała, wyciągnęła głowę spod mojego ramienia, popatrzyła w telewizor i powiedziała: O, umarł staruszek”.
I jeszcze jedno wspomnienie ilustrujące wówczas nasz stosunek do problemu śmierci. Pewnego dnia – wiosną w czwartej klasie – nasza polonistka – pani B. Kryda – zwróciła się do kilku uczniów z prośbą o pomoc przy pakowaniu książek w mieszkaniu jej zmarłego przyjaciela – wybitnego profesora matematyki, który – jako człowiek samotny – uczynił ją spadkobierczynią. Zjawiliśmy się – jak pamiętam – we trójkę: Jacek, ja i wspomniany Piotrek Śliwiński – dobroduszny olbrzym. Księgozbiór profesora był rzeczywiście imponujący, pracy było sporo, ale pani Kryda pozwoliła nam wybrać sobie kilka książek i wziąć (pod warunkiem, że sama nie będzie miała na nie ochoty). Wybraliśmy sobie po kilka naprawdę ciekawych pozycji (pani profesor wzięła z tego jedną, czy dwie, ale resztę pozwoliła nam zabrać); jednak nasze największe zainteresowanie wzbudziły kartony z alkoholem stojące w przedpokoju. Profesor – jak się okazało – podróżował wiele po świecie, zapraszany z wykładami do licznych ośrodków naukowych, gdzie od kolegów po fachu otrzymywał w prezencie rozmaite trunki, bardzo szlachetne i w rzeczywistości PRL-owskiej raczej niedostępne. A ponieważ był chyba abstynentem, więc spora kolekcja stała właśnie przed naszymi olśnionymi oczami. Porozumieliśmy się w zasadzie bez słów i – wykorzystując nieuwagę naszej nauczycielki – błyskawicznie uszczupliliśmy tę kolekcję o kilka egzemplarzy. Następnie pojechaliśmy do Jacka, by dokonać degustacji. Degustowaliśmy przez dwa dni, wznosząc pierwszy toast „za zdrowie Profesora”. Nie pamiętam dokładnie wszystkich trunków, które piliśmy po raz pierwszy w życiu, ale na pewno były tam wina: hiszpańskie „Jerez”, francuskie „Chablis”, koniak „Martel”. W każdym razie to było pierwsze w życiu moje i chyba Jacka też – większe pijaństwo. Podróż do ZSRR czekała go dopiero za kilka miesięcy…
Jacek był chodzącą afirmacją i radością życia. Kochał je i chłonął wszystkimi zmysłami. Sam mówił o sobie, że jest hedonistą. Ta jego naturalna radość życia, szczególnie widoczna w opowieściach, którymi mnie wielokrotnie obdarzał o różnych przygodach na niwie kulinarno-alkoholowo-zabawowo-erotycznej była dla mnie tak oczywista, że dopiero słuchając wydanej już po odejściu Jacka przez „Pomaton” kolekcji 22 płyt, zdałem sobie – z pewnym zdumieniem – sprawę, jak często w jego piosenkach pojawia się motyw śmierci: Jeśli nie w połowie, to co najmniej w jednej trzeciej. Gdyby sądzić zatem o osobowości Jacka na podstawie wyłącznie jego twórczości, można by dojść do zupełnie fałszywych wniosków.
W szkolnych czasach, a i wiele lat później Jacek bardzo lubił najróżniejsze rozrywki ludyczne, masowe imprezy i festyny. Obecność tłumów wcale mu nie przeszkadzała, a nawet chyba dobrze się czuł w wielkiej gromadzie. Pamiętam, jak raz wyciągnął mnie prawie siłą – przy pomocy jeszcze jednego kolegi – Krzyśka Błędowskiego (obecnie specjalista od rynków walutowych, czasowo w MFW w Waszyngtonie) — na tzw. Święto „Trybuny Ludu” (szczęśliwi, którzy nie wiedzą, co to była „Trybuna Ludu”), czyli wielki, zorganizowany przez komunistyczne władze jarmark w samym środku Warszawy – na Placu Defilad. Jacek z Krzyśkiem mieli świetną rozrywkę i nie mogli zrozumieć mojej narastającej frustracji. Ale kiedy w 10 lat później – w Monachium – Jacek zabrał mnie na Oktoberfest, bawiliśmy się obaj naprawdę rewelacyjnie. No, ale Oktoberfest, to jednak nie święto Trybuny…
Myślę, że charakterystyczne dla Jacka było zderzenie zupełnie przeciwstawnych cech, które jednak w Jego osobowości tworzyły dziwną harmonię: powaga i dojrzałość myśli, ogromna odpowiedzialność za własną twórczość, za każde wypowiedziane (czy raczej: wyśpiewane) słowo – skrzyżowane z jakąś dziecięcą, życiową niefrasobliwością i nieodpowiedzialnością. Subtelne, intelektualne igraszki umysłu, głęboka potrzeba wysublimowanych doznań estetycznych i jednocześnie pogoń za najbardziej trywialnymi przyjemnościami ciała. W którymś z późnych wywiadów dokonał bardzo ciekawego rozróżnienia sztuki i rozrywki, wykazując – oczywiście – wyższość tej pierwszej. Bez wątpienia to, co uprawiał Jacek przez całe swoje dojrzałe życie, to była właśnie Sztuka – pisana przez duże „S”. Ale zarazem był on wielkim miłośnikiem rozrywki najbardziej popularnej i wcale się tego nie wstydził. Kochał – jeszcze w szkole, ale i później – kino akcji, komedie, powieści sensacyjne. Z czasem pokochał też – i mówił o tym otwarcie w wywiadach – rozrywki towarzyskie, alkoholowo-erotyczne, o dużym stopniu intensywności, za które – jak sam napisał – następnego dnia płaci się „bólem głowy i wyrzutami sumienia”. Wydaje mi się, że choć całkowitym błędem jest utożsamianie Jacka z podmiotem lirycznym jego utworów, to wyznanie z Wojny karnawału z postem: „Dusza moja pragnie postu, ciało – karnawału!” – wyraża prawdziwą cechę Jego osobowości.
Przy wszystkich zawirowaniach losu Jacek był ogromnym optymistą i wierzył (chyba do końca?), że wypadki ułożą się całkowicie po Jego myśli. Na ogół zresztą tak było. Jeśli Jacek coś sobie zaplanował (chociaż częściej improwizował niż planował), to nie spoczął, aż tego nie osiągnął, a Fortuna zdawała się mu w tym sprzyjać. Potrafił zmobilizować w razie potrzeby jakieś nieprawdopodobne pokłady pomysłowości i energii. Na ogół jednak nie musiał, bowiem wszystko mu przychodziło niesłychanie łatwo. A jeśli coś szło nie tak, to zawsze jak kot „spadał na cztery łapy”. Mógł uchodzić za prawdziwe dziecko szczęścia; zresztą śpiewał o sobie w Drzewie genealogicznym: „Urodziłem się w czepku, nie w ułańskim czaku”. Przyznając szczerze, jeśli czegoś Jackowi trochę zazdrościłem, to nie jego rozlicznych talentów, ale właśnie życiowego szczęścia i tego, że wszystko jakoś mu się udawało zupełnie bez wysiłku.
Ciekawych i oryginalnych pomysłów Jacek miał w szkole mnóstwo. Pewna niezwykle interesująca inicjatywa jednakże się Mu, niestety, nie udała. Otóż w drugiej klasie zafascynowany niezwykle popularną wówczas w USA, a u nas prawie nie znaną rock-operą Jesus Christ Superstar, przełożył ją – wierszem – na język polski i postanowił wystawić w szkole. Aktorami mieli być głównie uczniowie z naszej klasy (autor tych wspomnień – wyłącznie z uwagi na przyjaźń z Autorem scenariusza – otrzymał propozycję zagrania tytułowej roli. Piłatem miał być Tadek Rościszewski – późniejszy architekt w USA; w roli Marii Magdaleny chcieliśmy obsadzić prześliczną dziewczynę z pierwszej klasy, obiekt moich i Jackowych westchnień – Anię Chmiel). Ponieważ Jacek nie miał żadnych złudzeń co do umiejętności śpiewaczych przyszłych wykonawców, wymyślił, że będziemy recytować nasze kwestie, a muzyka (miał nagranie wersji instrumentalnej tego musicalu) będzie tłem dla tych recytacji. Jacek – przy mojej bardzo skromnej pomocy – opracował zresztą wszystkie szczegóły przedstawienia, łącznie z prostymi projektami kostiumów (składających się głównie z prześcieradeł), scenografii i oświetlenia. Pamiętam, że scenariusz ozdobiony był rysunkami Jacka odnoszącymi się do poszczególnych scen. A kiedy wszystko – łącznie z obsadą – mieliśmy przygotowane, poszliśmy do naszej wychowawczyni, pani Jadwigi Jantar. Była to niezwykle poczciwa i szlachetna idealistka, która całe życie przepracowała, ucząc młodzież fizyki i starając się ją wychować zgodnie z przedwojennymi ideałami. To był zresztą jej ostatni rok nauczania przed przejściem na emeryturę. Obydwu nas bardzo lubiła, choć zdawała sobie sprawy, że fizyków raczej z nas nie zrobi. „Chcielibyśmy wystawić przedstawienie” – zaczął Jacek dyplomatycznie. „A co to za przedstawienie?” – zaciekawiła się nasza wychowawczyni. „To historia życia i śmierci naszego Pana, Jezusa Chrystusa” – odparł Jacek, patrząc jej prosto w oczy. „O, rajcego!” (to był ulubiony wykrzyknik pani profesor Jantar) zawołała z ogromnym i radosnym zdumieniem (była członkiem warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej), ale zaraz potem zafrasowała się: „Widzicie chłopcy: na to przedstawienie musicie otrzymać zgodę dyrekcji”.
Poszliśmy więc od razu do dyrekcji, a konkretnie do wicedyrektorki, pani Barbary Iwanowskiej. Była ona też i sekretarzem zakładowej organizacji partyjnej (PZPR), której rolą było dbanie o czystość ideologiczną nauczania i wychowania w szkole. Sama pani Iwanowska uchodziła w szkole za osobę niegroźną, wręcz łagodną i wyrozumiałą, taką, która nie przemęcza ani nie prześladuje uczniów, stawia dobre stopnie i w ogóle raczej da się lubić. Warto jeszcze dodać, że uczyła nas historii, a Jacka i mnie lubiła za naszą pilność i humanistyczne zamiłowania. Byliśmy zatem raczej dobrej myśli. Jacek wywołał panią wicedyrektor na dużej przerwie z pokoju nauczycielskiego i zaczął śmiało: „Pani profesor, chcielibyśmy wystawić w szkole przedstawienie słowno-muzyczne. Oto jest gotowy projekt” i wręczył jej oprawiony scenariusz. „Naprawdę?” – ucieszyła się pani wicedyrektor – to znakomicie! A o czym to jest?” „Hm – chrząknął Jacek – temat jest, jak by to powiedzieć – trochę religijny”. „RELIGIJNY?!” – przeraziła się pani wicedyrektor i natychmiast oddała Jackowi tekst, nawet doń nie zajrzawszy – „To po prostu niemożliwe! Szkoła ma mieć charakter świecki! Nie po to kilka lat temu zdejmowaliśmy w szkołach krzyże ze ścian, żeby teraz wprowadzać elementy religijne!”
I tak się skończyła próba wystawienia tego musicalu.
Jesienią trzeciej klasy wpadliśmy z Jackiem na pomysł, żeby wziąć udział w IV Olimpiadzie Polonistycznej. Pani profesor Kryda, do której zwróciliśmy się oficjalnie w tej sprawie, nie kryła swojego sceptycyzmu. „Oczywiście, możecie wziąć udział – powiedziała bez entuzjazmu – ale w zasadzie uczestnikami Olimpiady są dopiero uczniowie w czwartej (maturalnej) klasie, którzy mają już przerobiony cały materiał, zwłaszcza z historii literatury”. Nie doceniła jednak naszego uporu, motywacji, no i – nieskromnie mówiąc – sporego oczytania.
Etap szkolny przeszliśmy gładko, co zdopingowało nas do solidnego przygotowania się do eliminacji stołecznych. To już była rzeczywiście ostra walka, z ogromną konkurencją, stresem i świadomością stawki (zwycięzcy etapu wojewódzkiego przechodzili do finału Olimpiady, a to dawało im zwolnienie z języka polskiego na maturze i na studia wyższe, a także wolny wstęp na polonistykę). Ku naszemu miłemu zdziwieniu przeszliśmy część pisemną (najtrudniejszą), a na ustnym poradziliśmy sobie dobrze, bo – mimo zdenerwowania – obaj byliśmy mocno wygadani. Pamiętam, jak siedzieliśmy w dużej sali Instytutu Kształcenia Nauczycieli w Alejach Ujazdowskich (gdzie odbywały się eliminacje wojewódzkie), czekając w zdenerwowaniu, wraz z kilkoma dziesiątkami innych uczestników, na ogłoszenie wyników. Słuchaliśmy z bijącymi sercami, jak wyczytywano zwycięzcę tego etapu, potem miejsce drugie… i nagle, niespodziewanie na trzecim miejscu usłyszeliśmy nazwisko Jacka! Strasznie się ucieszyłem. Jacek wydał jakieś ogromne westchnienie ulgi, uścisnąłem mu spoconą z emocji dłoń i w kilka sekund później usłyszałem, że jestem na czwartym miejscu, ze stratą do Jacka zaledwie jednego punktu. Teraz ja wydałem głośne westchnienie ulgi, a Jacek uścisnął moją, jeszcze bardziej spoconą, rękę.
To olimpijskie zwycięstwo (w dodatku – w III klasie!) szalenie podniosło nasz prestiż w liceum i miało – poza wspomnianym wyżej korzyściami – jeszcze jeden aspekt praktyczny. Jacek wymyślił (a może podsunął mu to Dziadek?), że w celu należytego przygotowania się do finału Olimpiady weźmiemy sobie ze szkoły coś w rodzaju dwutygodniowego urlopu naukowego. I udało się to załatwić! Poza tym przestaliśmy się zupełnie uczyć przedmiotów ścisłych, które nas nudziły, a nauczycielom tłumaczyliśmy, że nie mamy czasu na takie ekstrawagancje, bowiem musimy się przygotowywać do godnego reprezentowania w finale ogólnopolskim honoru naszej Szkoły.
Inna rzecz, że w finale nie zajęliśmy już punktowanych miejsc, ale nie miało to dla nas specjalnego znaczenia. Cel, jakim było usunięcie stresów związanych z maturą i egzaminami wstępnymi, został osiągnięty. Jacek wymyślił nawet, byśmy zdali maturę po trzeciej klasie i poszli na studia o rok wcześniej. Pomysł mi się spodobał, na szczęście jednak pani dyrektor Hanna Kocan go nam dobrotliwie wyperswadowała. „Teoretycznie jest to możliwe – powiedziała – i jeśli się uprzecie, to załatwię w Kuratorium, żebyście zdali tę maturę (z matematyki) wcześniej. Ale nie bardzo sobie to technicznie wyobrażam, bo musielibyście w ciągu kilku tygodni (był koniec kwietnia!) opanować cały materiał klasy czwartej. A tak, skoro macie już praktycznie zapewnione miejsce na studiach, możecie sobie przeznaczyć cały przyszły rok na spokojne rozwijanie swoich zainteresowań – wtedy, kiedy wasi koledzy będą się zakuwać do matury i egzaminów wstępnych”. Te mądre słowa trafiły nam do przekonania i, rzeczywiście, czwarta klasa była dla nas okresem wyjątkowo przyjemnym. Tym bardziej, że – aby się zanadto nie nudzić – postanowiliśmy znowu spróbować szczęścia w olimpiadach: Jacek w polonistycznej, a ja w historycznej, oznaczonej numerem pierwszym. Jacek – jako finalista z poprzedniego roku – nie musiał brać ponownie udziału w etapie szkolnym i wojewódzkim. Ja w eliminacjach stołecznych zająłem pierwsze miejsce. W finałach poszło już nam nieco gorzej, ale nie przejmowaliśmy się, bowiem sam udział w finale olimpiady dawał określone korzyści: zwolnienie z danego przedmiotu na maturze i na egzaminie wstępnym na studia, a w przypadku polonistyki, na którą Jacek zdecydował się zdawać – wolny wstęp bez żadnego w ogóle egzaminu. Jako drugi (po jęz. polskim) przedmiot do wyboru na maturze Jacek wskazał wychowanie plastyczne. Oznaczało to, że miał napisać pracę na dowolny temat (wybrał sobie awangardę malarską) i obronić ją przed komisją. A żeby już zupełnie się nie przemęczać niepotrzebną nauką, załatwiliśmy (kolejna świetna inicjatywa Jacka!) u pani dyrektor zgodę na zdawanie obowiązkowej na maturze matematyki w grupie humanistycznej (znacznie łatwiejszej), chociaż byliśmy uczniami klasy matematycznej.
W czwartej klasie mieliśmy więc dużo wolnego czasu, markując tylko naukę większości przedmiotów. Graliśmy – jak się rzekło – namiętnie w brydża (nawet po całych nocach), bardzo dużo czytaliśmy, chodziliśmy na koncerty, do kina i do teatru. Sami próbowaliśmy zresztą (razem ze wspomnianym wyżej Krzysiem Błędowskim) bawić się w teatr. Napisałem dwie krótkie, satyryczne jednoaktówki, Jacek napisał też jedną lub dwie scenki prozą oraz dwie ballady i próbowaliśmy to wystawić w jakimś klubie studenckim. Mieliśmy do dyspozycji na próby scenę i pianino, oraz jakąś miłą studentkę, która całość próbowała wyreżyserować. Jej reżyseria była zresztą warunkiem naszej obecności w tym klubie. W przerwach między scenkami wykonywaliśmy we trójkę wspomniane ballady Jacka (do jego akompaniamentu na pianinie). Pamiętam, że jedna nazywała się „Pociąg” i była ironiczną metaforą komunistycznego społeczeństwa (miała strasznie trudny do wyśpiewania refren: Po stukocących torach pędzi/Wiatr w oknach smętną gadkę ględzi/Pooociąąg!)
Niestety, potem pokłóciliśmy się z panią reżyser o koncepcję artystyczną, bo do naszego – z założenia kabaretowego – przedstawienia usiłowała włączyć jakieś smętne, pretensjonalno-metafizyczne elementy. W rezultacie dziewczyna odmówiła dalszej reżyserii, co oznaczało eksmisję z klubu. Specjalnie się tym nie martwiłem, bo przekonałem się, że nie mam zdolności aktorskich, natomiast dużo lepiej szło mi pisanie. W dniu, kiedy pokłóciliśmy się z panią reżyser, otrzymałem z Teatru Ochoty zawiadomienie, że moja sztuka pt. „Kataklizm” wysłana na konkurs na debiut dramatyczny, została wyróżniona. Parę dni później ukazała się wzmianka w gazecie, w której podano też nazwę tego konkursu. Brzmiała ona (o czym nie wiedziałem wcześniej): „Szukamy polskiego Szekspira”. Wygląda na to, że znaleźli – śmiał się Jacek, kiedy przeczytał tę informację.
Po mile wspólnie spędzonych wakacjach (były to – jak się później okazało – nasze ostatnie wspólne wakacje w życiu) zaczął się rok akademicki. Jacek poszedł na polonistykę (sam przyznawał, że to było trochę działanie „po najmniejszej linii oporu”), a ja na filozofię. Spotkaliśmy się na Uniwersytecie parę dni po inauguracji. Jacek był zdruzgotany zarówno poziomem zajęć jak i studentów z roku (nie wiem, czym bardziej). Oświadczył z determinacją, że rzuca studia w cholerę i pójdzie pracować do przemysłu jako prosty robotnik (kult klasy robotniczej w systemie komunistycznym zostawiał coś w świadomości nawet u ludzi, którzy nie byli jego entuzjastami). Usiłowałem mu to wyperswadować, ale Jacek był nieugięty i wyglądało, że rzeczywiście chce zrobić coś szalonego i wszystkim na przekór. Na szczęście, po kilku dniach zmienił zdanie. Przekonał go Dziadek, który miał u Jacka spory autorytet. Otóż Dziadek (wspomniałem, że był wieloletnim działaczem oświaty) wytłumaczył Jackowi, że nie można nic w życiu osiągnąć bez wykształcenia, nawet jeśli nauka nie sprawia nam przyjemności i że warto pomęczyć się kilka lat po to, by potem móc znaleźć ciekawą i dającą satysfakcję pracę.
Bardzo szybko Jacek przekonał się, że studia polonistyczne mają swoje dodatnie strony. Przede wszystkim nie trzeba się było na nich przemęczać, a duża ilość wolnego czasu skłaniała do wypełniania go przyjemnościami. Nauka wchodziła mu sama do głowy, czytał bardzo dużo i po pierwszej sesji, mając bardzo wysoką średnią, uzyskał tzw. indywidualny tok studiów. Oznaczało to, że mógł chodzić tylko na te przedmioty, które chciał; mógł też wybrać sobie zajęcia z innych kierunków, więc chodził na wykłady np. na historię sztuki. W tamtych czasach, kiedy studia mocno przypominały zwykłą szkołę, programy były ujednolicone, a inwencja studentów niemile widziana, ITS dawał dużą i cenną swobodę i Jacek korzystał z niej obficie, a nawet łapczywie. Powiedziałbym, że po okresie licealnego zdyscyplinowania zachłysnął się tą swobodą. Zaczął prowadzić wraz z małą, lecz starannie dobraną grupką kolegów z roku bardzo rozrywkowy tryb życia. Opisywał to zresztą w licznych wywiadach. Nie chciałbym mówić, że Jacek popadł w złe towarzystwo, bo – po pierwsze – to towarzystwo nie było wcale złe, tylko wyjątkowo rozrywkowe; a po drugie – Jacek nie tyle w nie wpadł, co sam sobie je dobrał. Inna sprawa, że wtedy właśnie zaczęło się jego ostre picie (chociaż nigdy się nie upijał), będące zresztą dość typowym elementem życia studenckiego w czasach, gdy inne formy aktywności młodych ludzi były zablokowane. Tylko że u zdecydowanej większości ten styl życia przechodził wraz z zakończeniem studiów, założeniem rodziny, lub po prostu, gdy im się to znudziło. U Jacka – z uwagi na karierę artystyczną, którą równolegle rozpoczął, a także na pewne cechy charakteru – proces się pogłębiał i doprowadził po kilku latach do tego, co było największym problemem jego życia – choroby alkoholowej.
Tego jednak nikt wówczas nie mógł przypuszczać. Jacek po prostu zaczął nieustannie imprezować, co mnie trochę dziwiło, bo miałem o Nim jednak inne wyobrażenie wyniesione z liceum. Ale ostatecznie – myślałem – chłopak musi się trochę wyszaleć, potem spoważnieje. W tych polonistycznych libacjach nie brałem udziału (w filozoficznych też raczej rzadko), ale z Jackiem widywałem się bardzo często. Przy okazji spotykałem też jego kolegów: Wojtka Stroniasa i francuskiego Polaka – Staszka Ledóchowskiego (zwanego Michel Zombie), który mówi z śmiesznym francuskim akcentem. Graliśmy nocami w brydża, rozmawialiśmy na wszystkie możliwe tematy, a pod koniec II roku przygotowywałem tę całą grupę „polonistycznych degeneratów” (jak ich określił Jacek w pewnej piosence) do egzaminu z filozofii, zastrzegłszy uczciwie, że moja wiedza historyczna kończy się na Heglu.
Wiosną 1976 r. Jacek zadzwonił do mnie z radosną wieścią, że ze swoją „Obławą” wygrał festiwal piosenki studenckiej w Krakowie. Ten sukces przyjaciela bardzo mnie ucieszył, chociaż uznałem go za rzecz zupełnie naturalną: na tle ówczesnej piosenki studenckiej Jacek tak bardzo wyróżniał się charakterem tekstów, muzyki i wykonania, że naprawdę nie miał konkurencji. Wprawdzie Obława nie była moją ulubioną piosenką z Jego repertuaru, bo uważałem, że za dużo w niej bezpośredniego przekazu („O, bracia wilcy, brońcie się i wy!”) oraz krzyku, ale i tak to był utwór nieprzeciętny. W kolejnych latach Jacek zdobywał w Krakowie kolejne laury, a ja sobie żartowałem, że chyba wykupił abonament na pierwsze nagrody. Ten sukces miał dla Jacka duże znaczenie: zaczął bowiem występować nie tylko dla grupy znajomych na imprezach towarzyskich, ale na scenach klubów studenckich przed licznym audytorium. Na wszystkie te koncerty zapraszał mnie, częściowo towarzysząc mi na widowni, gdyż w programie wykonywał jedną, najwyżej dwie piosenki, a reszta, to były występy solistów kabaretów studenckich (i nie tylko studenckich: występował tam czasem np Jan Pietrzak). Jacek zresztą skłaniał się wówczas chętnie ku tej formie i coś na kształt kabaretu stworzył z dwoma wykonawcami: Staszkiem Zygmuntem i Staszkiem Klawe. Byłem kiedyś u Jacka – już w mieszkaniu rodziców na Wiejskiej – kiedy przyszedł Staszek Klawe i zaczęli razem układać program pt „Szkoła”. Zaczynał się od tego, że nauczyciel (grany przez Staszka Klawe) wchodził do klasy i mówił: „Jestem tu na zastępstwo. Teraz mi powiedzcie, dzieci, coście ostatnio przerabiali. Ale uprzedzam: mnie k… nie przerobicie”.
Z tym mieszkaniem na Wiejskiej mam kilka zabawnych wspomnień. Pamiętam, jak kiedyś Jacek pokazywał mi swoje ulubione albumy malarskie. Oglądaliśmy właśnie Hieronima Boscha, który Jacka bardzo fascynował (dla mnie to był wówczas pierwszy kontakt z tym artystą), kiedy weszła mama Jacka. Po przywitaniu rzuciła okiem na któryś z dość makabrycznych obrazów Boscha i lekko się skrzywiła. „To nic – powiedział Jacek – jutro mam pożyczyć od kolegi podręcznik medycyny sądowej ze zdjęciami”. „Po co ci podręcznik medycyny sądowej?” – zainteresowała się Mama. „Jeszcze nie wiem – odparł Jacek – Może mnie do czegoś zainspiruje”. „Do czego?” – prawie krzyknęła z lekką grozą, ale i śmiechem Mama Jacka.
Dzięki indywidualnemu tokowi studiów Jacek już na trzecim roku napisał u profesora A. Libery pracę magisterską (studia polonistyczne trwały wówczas cztery lata). Temat, którym mi się pochwalił, jako prawie nieznanym, był wizerunek Stanisława Augusta Poniatowskiego w poezji ulotnej okresu Sejmu Czteroletniego. Poniatowski w poezji ulotnej niewiele mnie interesował, ale zbieranie materiałów do pracy zaowocowało u Jacka utworem, który wówczas stał się moim ulubionym, a może jest i do dziś. Oczywiście, chodzi o „Krajobraz po uczcie”. Kiedy w r. 1978 liceum im. N. Żmichowskiej obchodziło 60-lecie swego powstania, Jacek został poproszony, by zaśpiewał coś na uroczystości odbywającej się w ówczesnym kinie „Klub”. Zanim wyszedł na scenę, poprosiłem go: „Jacuś, błagam: nie śpiewaj znowu Obławy! Ja już nie mogę słuchać o tym wilku. Proszę cię: zaśpiewaj Krajobraz po uczcie!” Jako wyjaśnienie dodam, że na wszystkich koncertach, na które Jacek mnie zapraszał, wykonywał – jako żelazny punkt – właśnie Obławę, więc czułem już lekki przesyt. Krajobraz był natomiast utworem zupełnie nowym. Jacek tylko się uśmiechnął, obiecał, że spełni moją prośbę, wyszedł na scenę i zaśpiewał Krajobraz po uczcie, a zaraz potem… Obławę.
Po napisaniu pracy magisterskiej, świetnie ocenionej przez promotora Jacek mógłby zdać egzamin magisterski i zakończyć studia rok przed terminem. Jednakże na trzecim roku były wówczas zajęcia ze Studium Wojskowego, o którym mówiono: „Uniwersytet Warszawski przy Studium Wojskowym”. Jacek, oczywiście, zajęty działalnością artystyczną, życiem towarzyskim i pisaniem pracy magisterskiej zawalił wojsko. Musiał więc powtarzać ten przedmiot w roku następnym, mimo że miał wszystkie inne zaliczenia. Na czwartym roku chodził więc ponownie raz w tygodniu na Studium Wojskowe, ale traktował rzecz z humorem. Kiedy wreszcie zdał egzamin magisterski, jego promotor – profesor Libera zaproponował mu pozostanie na uczelni i asystenturę. W przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, wówczas taka propozycja była marzeniem wszystkich studentów i niezwykłą nobilitacją. Praca na uniwersytecie nie dawała dużych pieniędzy (bo żadna wówczas praca ich nie dawała), ale zapewniała ogromny społeczny prestiż, względną swobodę (w warunkach powszechnego zniewolenia) i dużo wolnego czasu. W normalny sposób zostać wówczas na uczelni prawie nie było można. Asystenturę otrzymywali albo naprawdę geniusze (a tych zawsze jest raczej niewielu), albo bardzo dobrzy studenci, ale jednocześnie członkowie PZPR lub przynajmniej rekomendowani przez tę partię (ewentualnie przez organizacje młodzieżowe). Propozycja złożona Jackowi była więc czymś niezwykłym i świadczyła o jego wielkich zaletach intelektualnych. Czymś niezwykłym była także odmowa przyjęcia tej oferty przez Jacka, który uznał, że praca na uczelni przeszkadzać mu będzie w działalności artystycznej. A ta rozwijała się pięknie, cały czas ograniczona jednak do bardzo elitarnych ram tzw. kultury studenckiej, funkcjonującej gdzieś na obrzeżach oficjalnego życia kulturalnego. Chociaż Jacek trochę próbował poza te ramy wychodzić. Otrzymał od J. Pietrzaka propozycję występów w najbardziej wówczas znanym kabarecie warszawskim – „Pod Egidą”. Na jeden z wieczorów zaprosił mnie, oczywiście, za co byłem mu bardzo wdzięczny: zdobycie biletu „Pod Egidę” graniczyło wówczas z cudem. W małej salce na Nowym Świecie tłoczyła się grupa szczęśliwych widzów. Na scenie – wybitni aktorzy i autorzy: Pietrzak, Fronczewski, Pszoniak, Janda… To był naprawdę wówczas bardzo dobry kabaret. I bardzo śmieszny. Jacek był wśród wykonawców najmłodszy, w dodatku amator. Pamiętam, jak przedstawiał go Pietrzak: „Przed państwem młody człowiek – Jacek Kaczmarski, pokolenie gitarowców. Proszę go nagrodzić bujnymi oklaskami, bo się zniechęci i będziemy znowu mieli tylko Krawczyka!”. Po czym następowała salwa śmiechu i oklaski. Wychodził Jacek, brał gitarę do ręki i… zapadała absolutna cisza. A potem znowu oklaski, ale już znacznie silniejsze.
Przez mieszkanie Jacka na Wiejskiej w późnych latach siedemdziesiątych przewijało się wiele dziewcząt. Chociaż przez pierwsze dwa lata studiów (czy może nawet dłużej?) Jacek chodził z koleżanką z grupy – Kasią, sympatyczną, inteligentną i dowcipną blondynką, potem się z nią rozstał. Kasią zaopiekował się wówczas jeden z przyjaciół Jacka, więc można powiedzieć, że wszystko zostało w rodzinie. Na Wiejskiej, w miarę jak Jacek występował przed publicznością nie tylko studencką, lecz i szkolną, pojawiały się wpatrzone w niego cielęcym wzrokiem licealistki. Nie zdziwiłem się więc, kiedy na jesieni 1979 r. pojawiło się tam kolejne młode dziewczę, z czarną, ładnie przyciętą fryzurką, delikatną buzią, w której odznaczały się zwłaszcza wielkie, ciemne i dość naiwne oczy oraz usta rozkapryszonego dziecka. Przypominała mi z wyglądu francuską nastoletnią aktorkę, wówczas debiutującą w filmie, późniejszą żonę Andrzeja Żuławskiego – Sophie Marceau. Nazywała się Inka. Prawie nic nie mówiła, ale Jacek wyraźnie robił na niej ogromne wrażenie. Kiedy po wygłoszeniu przez niego jakiejś złotej myśli, powiedziałem do Inki: „Jutro napiszesz na ten temat wypracowanie”, dziewczyna żachnęła się: „Ależ ja już skończyłam szkołę!”. W rzeczywistości wyglądała jeszcze młodziej, chociaż i tak była o kilka lat młodsza od Jacka. Wkrótce okazało się, że są parą.
Niedługo potem Jacek oświadczył mi, że się żeni z Inką i zaprosił na ich ślub. Odbył się w tzw. Pałacu Ślubów na Starym Mieście i miał skromną oprawę – bez wesela, tylko toast za zdrowie pary młodej. To była wiosna 1980 r. Nic nie zapowiadało tego, co miało się wkrótce zdarzyć i odmienić losy Jacka, Polski i całej Europy. Zdziwiłem się tylko z powodu tego pośpiechu do ślubu. Zastanawiałem się, co skłoniło Jacka do ożenku z młodziutką dziewczyną po kilku miesiącach zaledwie znajomości. Ogromna miłość? Być może. Miłość była tam na pewno, ale dlaczego od razu ślub? Myślę, że Jacek po prostu bardzo chciał się usamodzielnić i wyprowadzić od rodziców. Małżeństwo mu to mogło znakomicie ułatwić, zwłaszcza że ojciec Inki był jakimś (wtedy już byłym) komunistycznym dygnitarzem. Należał jednak do elity i wiele mógł załatwić: na przykład niedostępne dla ogółu mieszkanie (w spółdzielni mieszkaniowej trzeba było czekać na przydział mieszkania 20 albo i więcej lat!). Poza tym gwarantował pomoc finansową w razie potrzeby. Jacek nie miał przecież stałej pracy, jego działalność artystyczna pozwalała na zaspokojenie bieżących potrzeb, ale nie na planowanie przyszłości.
Zwykle (choć nie zawsze) mężczyzna decyduje się na założenie rodziny wtedy, gdy osiąga pewien stopień dojrzałości. Myślę, że w przypadku Jacka ten warunek nie został spełniony. Zwłaszcza, że jego młodziutka żona sama wyglądała na osóbkę jeszcze niedojrzałą, dość bezradną i potrzebującą opieki oraz wsparcia męskiego ramienia. Tymczasem Jacek, mimo wybitnego intelektu, wyjątkowego, dojrzałego talentu artystycznego oraz naprawdę dużej samodzielności życiowej, pozostawał w sferze psychicznej (nie tylko wtedy) właściwie dzieckiem – egocentrycznym, lubiącym zabawę, mało odpowiedzialnym, a co najważniejsze: wymagającym nieustannej kobiecej opieki (w rodzaju tej, jaką zapewniała mu Babcia). Nie mógł grać więc sam roli opiekuna i życiowego przewodnika. Wydaje mi się, że od początku to małżeństwo, przy tak wzajemnie sprzecznych oczekiwaniach obojga partnerów, nosiło w sobie zapowiedź przyszłej katastrofy.W sierpniu tego samego roku wpadłem na kilka dni odwiedzić znajomą na studenckim obozie (jeździeckim) na Podlasiu. Był tam pewien, nie znany mi młody człowiek z gitarą. Na ogólne życzenie wykonał piosenkę zaczynającą się od słów: On natchniony i młody był…Kiedy doszedł do refrenu, wszyscy jeźdźcy wstali, oparli jedną nogę na ławie i zaczęli śpiewać te same słowa – bardzo głośno. To mnie zdziwiło. Przypomniałem sobie, że to jest piosenka Jacka i że słyszałem już ją raz, czy dwa w jego wykonaniu. Podobała mi się wówczas, ale nie przywiązywałem do niej większej wagi, uważając ją za typowy dla Jacka manifest w obronie indywidualizmu i autonomii artysty, zagrożonej – oczywiście – przez tłum. Zdumiałem się nie tylko tym, jak moi rówieśnicy zrozumieli przesłanie tego utworu, ale jak bardzo emocjonalnie je potraktowali. Wkrótce miało się okazać, że nie tylko oni…
Po Sierpniu 1980 Jacek zrobił zawrotną karierę społeczną. Z mało znanego piosenkarza studenckiego stał się bardem 10-milionowego ruchu społecznego. Jak on sobie z tą nagłą zmianą roli dawał radę – nie wiem. Wir wypadków wciągnął nas obu. W dodatku ciągle byliśmy w podróżach: Jacek po Polsce, a ja do Białegostoku, gdzie na tamtejszej Filii UW dostałem etat stażysty. Dlatego widywaliśmy się bardzo rzadko. Potem „Karnawał Solidarności” się skończył, zaczął się mroczny okres stanu wojennego. Wtedy nasze kontakty urwały się na długo. Bardzo żałowałem (nie tylko ja zresztą), że Jacek został za granicą. Brakowało mi nie tylko jego piosenek, ale przede wszystkim stałych kontaktów i rozmów, do których tak się przyzwyczaiłem przez 10 lat. Ciekawe, jak by się ułożyły Jego losy, gdyby w grudniu 1981 r. nie wyjechał do Francji. Ale wyjechał i nie ma co gdybać.
Na spotkanie z Jackiem musiałem czekać do 1985 roku. Udało mi się wtedy dostać paszport i wyjechać na kilka tygodni do pracy we Francji. Napisałem stamtąd list do Jacka – do Monachium – i zaproponowałem, że mógłbym go odwiedzić w drodze powrotnej do kraju. Zadzwonił dwa dni później (ja nie znałem jego telefonu). 19 września wieczorem po wielu godzinach podróży pociągiem – z dwiema przesiadkami po drodze – byłem w Monachium. Z dworca odebrała mnie Inka. „Jak ci się podobał Paryż?”- zapytała. „Miasto owszem, ale w telewizji ładniej wyglądało” – zacytowałem i roześmialiśmy się oboje. Zawiozła mnie do ich mieszkania, gdzie na powitanie wyszedł jakiś gość, rzeczywiście podobny do Jacka, tylko sporo od niego starszy i całkowicie siwy. Pocałował mnie „z dubeltówki” i ładnym, głębokim głosem powiedział: „Witaj, Jarku. Poznajesz mnie? Czy bardzo się zmieniłem?”. Okazało się, że Jacek postanowił zrobić mi dowcip, a jego rzekomym sobowtórem był kolega z „Wolnej Europy” – Stanisław Załuski. Za chwilę wyszedł z ukrycia sam Jacek śmiejąc się w kułak i pytając: „No co? Dałeś się nabrać?” Nie muszę dodawać, że obaj panowie przed moim przyjściem intensywnie pracowali i zdążyli opróżnić co najmniej jedną butelkę. Jacek nie postarzał się wcale, natomiast bardzo utył. Próbował z tym walczyć i codziennie wykonywał rano na dywanie ćwiczenia na mięśnie brzucha przy pomocy specjalnego kółeczka, ale chyba bez rezultatu. Poza tym palił papierosy, co mnie zdziwiło, bo ani w szkole ani na studiach nawet nie próbował się zaciągać (bardzo Mu się natomiast podobała moja fajka, którą paliłem od czwartej klasy)
Kiedy Załuski sobie poszedł, rozpoczęliśmy z Jackiem „długie nocne rodaków rozmowy”. Nie widzieliśmy się przecież 4 lata i tyle było do opowiadania! Inka wkrótce położyła się spać (mieli malutkiego synka Kosmę, zwanego Kosmatym). W moim kalendarzyku, w którym notowałem każdy dzień podróży do Francji, zapisałem wówczas krótko: Wieczorem u Jacka – picie do piątej rano. No, ale picie było jednak tylko przy okazji. Tak naprawdę, była to długa, nieco chaotyczna, przerywana dowcipami, anegdotami i plotkami rozmowa. Zapamiętałem do dziś tylko dwie informacje, które Jacek mi wówczas przekazał. Pierwsza dotyczyła okoliczności w jakich „zaczął robić we Francji politykę” w stanie wojennym. Ponieważ moja praca we Francji polegała na zbieraniu ziemniaków na wielkiej farmie, Jacek z Inką przypomnieli sobie, że w ten sam sposób zarabiali na życie we Francji latem (czy też jesienią) 1982 roku. „Któregoś dnia – wspominał Jacek – wszyscy mężczyźni poszli na pole usuwać jakieś wielkie płachty folii przysypane zaschłą ziemią. Była to okropna robota – upał, ciężkie płachty, pył pokrywający całego człowieka i wciskający się w płuca”. „Kiedy go zobaczyłam – dodała Inka – wracającego z pola, był tak brudny i przysypany ziemią, że go w pierwszej chwili nie poznałam”. „Tego wieczora podjąłem decyzję – śmiał się Jacek – Zostawiłem Inkę w pracy, a sam pojechałem do Paryża robić politykę i walczyć o wolność”. Druga informacja dotyczyła plotki, którą przed wyjazdem zasłyszałem w Warszawie. Głosiła ona, że Jacek w Paryżu przez pewien czas mieszkał u Mariny Vlady, wdowy po Wysockim, niegdyś bardzo pięknej aktorki filmów „Nowej Fali”. Chciałem tę wiadomość zweryfikować u źródła (ale to było już wtedy, gdy Inka poszła spać). „To bzdura – roześmiał się Jacek – owszem, raz się z nią widziałem: ktoś mnie do niej zawiózł, chwilę porozmawialiśmy, potem zaśpiewałem jej Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego. Ona się popłakała i to wszystko. Ale, niestety, to już bardzo zniszczona przez życie kobieta”. Wymieniliśmy jeszcze uwagi na temat „Naszej Klasy” i Jacek potwierdził, że większość postaci, to fikcja literacka. Ale opowiedział o kilku spotkaniach z kolegami i koleżankami, których spotkał przy okazji koncertów zagranicznych.
Następnego dnia wieczorem Jacek wydał przyjęcie na moją cześć, które też przeciągnęło się do późnych godzin. Było tam paru znajomych, między innymi Józek Ruszar, mój sąsiad z celi w Białołęce, od niedawna na emigracji i w „Wolnej Europie”. Kolejny dzień, to była sobota. Inka z Kosmatym i jakimiś znajomymi wyjechała na weekend. Chciała odpocząć – od czego, to zacząłem stopniowo pojmować. Jacek miał dyżur w radiu, dzień spędziłem więc z Józiem, a wieczorem Jacek postanowił pokazać mi swój ulubiony film (nie wyświetlany wtedy Polsce) – „Casanovę” Felliniego. Niestety, wersja językowa była niemiecka, więc Jacek (znający już ten film chyba na pamięć) tłumaczył mi z grubsza, o co chodzi. Po dwóch zarwanych nocach nie byłem w stanie podążać za akcją i dialogami, z których i tak niewiele rozumiałem. Kiedy doszło do zakładu Casanovy z innym bohaterem o bicie rekordów seksualnych, zasnąłem i obudziłem się, gdy Jacek tłumaczył okrzyki zgromadzonych: „Casanova wygrał!”. Poradziłem Jackowi, żebyśmy przerwali projekcję i poszli spać, co się też – ku jego lekkiemu rozczarowaniu – stało. Następnego dnia była niedziela i Octoberfest – wielkie corocznie święto piwa, na które Jacek mnie zabrał. Bawiliśmy się jak dzieci, pijąc na przemian piwo z ogromnych, litrowych kuflów w olbrzymich namiotach, gdzie setkom zgromadzonych piwoszy przygrywały ludowe bawarskie orkiestry i – jeżdżąc na „Diabelskim Młynie”, „kolejce śmierci” i innych atrakcjach gigantycznego lunaparku. Po południu w mieszkaniu Jacka pojawiła się jego koleżanka z pracy, Ewa – kędzierzawa, apetyczna blondynka około trzydziestki. Była miła i bezpośrednia, dużo się śmiała, ale nie sprawiali z Jackiem wrażenia, że coś ich łączy poza stosunkami koleżeńskimi. Dopiero 10 lat później, kiedy z kolei Jacek odwiedził mnie na Łotwie, wyznał, że już wtedy mieli ze sobą romans. Ewa była przeciwieństwem Inki nie tylko z wyglądu, lecz i charakteru. Wyczuwało się, że jest to silna osobowość, praktyczna realistka twardo stąpająca po ziemi i doskonale wiedząca, czego chce.
W każdym razie, mimo pozornej atmosfery beztroski i zabawy wyczuwałem, że nie wszystko u Jacka i Inki. układa się dobrze. Jacek odzywał się do żony czule, ale żyli jakby kompletnie obok siebie. Jacek sprawiał wrażenie gościa w domu. Poza tym z rzucanych mimochodem uwag i aluzji wywnioskowałem, że mają poważne problemy finansowe. To było dziwne, bo praca w „Wolnej Europie” dawała naszym emigrantom znakomitą stabilizację materialną. Zarobki były bardzo przyzwoite, a co najważniejsze – pracownicy mieli status amerykańskich pracowników oddelegowanych za granicę, więc przysługiwały im różne bonusy: na przykład WE opłacała im koszty wynajmu mieszkań, a były to w Niemczech sumy niebagatelne. Tymczasem Jacek miał – jak się domyślałem na podstawie pewnych aluzji – kłopoty ze spłatą miesięcznych rat kredytu wziętego na samochód i wyposażenie mieszkania. Tkwił w długach, także u znajomych i najwyraźniej nie starczało mu pieniędzy do pierwszego. Nie widać też było, by specjalnie pomagał w domu lub zajmował się synkiem. Natomiast rzucała się w oczy otwarta butelka, która nieustannie towarzyszyła Jackowi od wczesnych godzin rannych, kiedy wstawał i siadał do pracy – do późnego wieczora, niezależnie od tego, czy był sam, czy ze znajomymi. Nie była to, niestety, jedna i ta sama butelka, a w tym drugim przypadku butelek było więcej. To wyjaśniało jakoś przyczynę kłopotów finansowych Jacka.
Jeszcze pierwszego dnia (a właściwie pierwszej nocy) w czasie owej niekończącej się dyskusji Jacek sprawił mi dużą przyjemność. Otóż w stanie wojennym redagowałem razem z Tomkiem Buchholtzem podziemne pismo satyryczne pt. Jaruzela. Jak większość wydawnictw opozycyjnych kolejne numery trafiały do „Wolnej Europy” i Jacek je czytał. „To naprawdę świetne pismo – powiedział – Od razu poznałem twoje pióro!” . Teksty do tego stopnia mu się podobały, że przerabiał niektóre z nich w radiu na słuchowiska. Zwłaszcza drukowane w odcinkach Wspomnienia generała Zenona Rypały. „Tylko, że pierwszy numer, który dostaliśmy, miał niewyraźny druk – powiedział – i z Zenona zrobiliśmy Zezona”.
Miałem wrażenie (wbrew temu, co później mówił w wywiadach), że praca w „Wolnej Europy” bardzo się Jackowi podobała. Chyba traktował ją jako rodzaj swoistej nobilitacji, chociaż z lekką kpiną opowiadał o warunkach technicznych, w jakich pracował zespół radia. O stosunkach międzyludzkich w redakcji opowiadał już z nieco większą ironią. A jednak sądzę, że mimo to czuł się wtedy dobrze, wykonując pracę redaktora tak ważnej i zasłużonej dla demokracji rozgłośni, wiedząc że to co robi, dotrze nie do kilkusetosobowego audytorium, lecz do tysięcy, a być może – milionów słuchaczy w kraju i na świecie.
Zbliżał się czas wyjazdu. Jacek zapytał mnie mimochodem, czy nie chciałbym zostać. Powiedziałem, że to nie wchodzi w grę. Emigracja i współpraca z „Wolną Europą” oznaczała zerwanie kontaktu z krajem zapewne na zawsze (tak to wtedy wyglądało). W Warszawie czekała na mnie narzeczona i obrona pracy doktorskiej. „To zostań chociaż jeszcze parę dni” – prosił Jacek. „Nie mogę – powiedziałem – Muszę być przed końcem miesiąca na uczelni, bo będzie układana siatka zajęć i chciałbym podać swoje preferencje”. „Możemy to nadać przez radio” – zażartował Jacek.
We wtorek wyjeżdżałem. Inka odwiozła mnie na dworzec. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby porozmawiać. „Wiesz, Inka – powiedziałem – martwię się o Jacka. Wyobrażałem sobie, po tylu latach, że nie zmieni się fizycznie, natomiast zmieni psychicznie – dojrzeje i przestanie być beztroskim, zabawowym studentem. Tymczasem stało się na odwrót: fizycznie utył, ale pod względem duchowym nie widzę żadnej zmiany poza tym, że jeszcze więcej pije”. Inka rozpłakała się. „Jest jeszcze gorzej – powiedziała – a najgorsze jest to, że w niczym mi nie pomaga. A ja przecież nie tylko prowadzę dom i opiekuję się dzieckiem, ale studiuję grafikę w Akademii Sztuk Pięknych. I muszę mieć trochę czasu dla siebie”. Objąłem ją serdecznie, bo cóż mogłem więcej zrobić. Tak się rozstaliśmy i więcej jej już nie spotkałem.
W Warszawie czekała mnie jeszcze jedna próba – rozmowa z babcią Jacka. Spotkałem ją przypadkiem, kiedy szedłem odwiedzić moją babcię i oczywiście zaprosiła mnie do siebie, bym podzielił się swoimi wrażeniami z pobytu. „Niech pan powie, panie Jarku – zapytała – czy prawdą są te plotki, które ubecja rozpuszcza o Jacku: że nieustannie pije, a jego małżeństwo się rozpada”. Plotki rozpuszczane przez ubecję z założenia nie mogły być prawdziwe, więc odpowiedziałem, że Jacek trochę pije, ale w nie więcej niż w Polsce i nigdy go nie widziałem pijanego (to akurat była prawda). „A co pije? – zainteresowała się Babcia. „Piwo” – odpowiedziałem, mając w pamięci Octoberfest. „To niedobrze – zmartwiła się Babcia – od piwa rośnie brzuch”. „Piwa pije jednak mało – wyjaśniłem. „A co jeszcze?” – indagowała Babcia. „Różne rzeczy – odparłem wymijająco – ale same najlepsze trunki” – dodałem szybko (też zgodnie z prawdą!). Natomiast jeśli chodzi o małżeństwo, to stwierdziłem stanowczo, że nie zauważyłem żadnych konfliktów, a Jacek z Inką odnosili się do siebie w mojej obecności ciepło i z szacunkiem (to była też prawda). Tak więc okłamałem Babcię, praktycznie nie kłamiąc, tylko zatajając to co najistotniejsze. Ale co by dało, gdybym potwierdził najgorsze obawy Babci? Uspokojona staruszka zaczęła wspominać Jacka, jego zdolności i w pewnym momencie wyciągnęła skądś sztukę, którą Jacek napisał jeszcze w szkole podstawowej pt. „Bolesław Śmiały”. Nie widziałem jej przedtem. Zapisana równym pismem na kartkach formatu A4, ozdobiona była naprawdę pięknymi, kolorowymi ilustracjami (wspominałem o wielkim talencie plastycznym Jacka).
Na kolejne spotkania z Jackiem musiałem czekać aż do upadku komunizmu. Najbardziej upamiętniły mi się dwa spotkania z roku 1991. Jedno miało miejsce wiosną. Porzuciwszy karierę akademicką pracowałem już w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako wicedyrektor gabinetu ministra. Trwała właśnie wymiana komunistycznych kadr na placówkach, poszukiwane były odpowiednie kandydatury osób związanych z demokratyczną opozycją. Ktoś doniósł mi, że Jacek – przebywający akurat w Polsce – chciałby wyjechać na placówkę do Australii. Pomysł wydał mi się świetny. Jacek ze swoją inteligencją, znajomością języków obcych, umiejętnościami interpersonalnymi, wyniesioną z „Wolnej Europy” znajomością problematyki politycznej i świetnym piórem dziennikarskim wydawał się kandydatem wręcz idealnym. Porozmawiałem z szefem kadr, Iwo Byczewskim, który zapalił się do tego pomysłu. Okazało się, że można by wysłać Jacka na konsula generalnego do Sydney. Zadzwoniłem do Jacka, żeby mu o tym powiedzieć. Jacek ucieszył się bardzo, podziękował i poprosił o trochę czasu do namysłu. Spotkaliśmy się po kilku dniach. Był lekko zakłopotany: „Nie gniewaj się – powiedział – To wspaniała propozycja i bardzo ci za nią dziękuję. Ale ja się jednak do tej pracy nie nadaję. Tam trzeba przede wszystkim umieć i chcieć pomagać ludziom, a ja jestem indywidualistą skupionym na samym sobie”.
Następnym razem widzieliśmy się 21 października. Poszedłem na koncert Jacka w Rivierze-Remoncie. Sala była wypełniona, Jacek w świetnej formie, widownia reagowała znakomicie. Po koncercie kupiłem dwie kasety „LIVE _90”, podszedłem do Jacka, który rozdawał autografy, uściskałem go i zaprosiłem do nas (byłem już 4 lata po ślubie) na kolację. Jacek zapytał, czy może przyjść z osobą towarzyszącą, więc oczywiście się zgodziłem. Osobą tą była jakaś młoda dziewczyna, którą Jacek chyba właśnie poznał i miał – zdaje się – co do niej jakieś plany na najbliższą noc. Moja żona była zachwycona obecnością Jacka, mniej – z powodu jego chwilowej towarzyszki (która zresztą prawie się nie odzywała, tylko chichotała z dowcipów Jacka). Jacek mówił dużo i ciekawie, palił mnóstwo papierosów, bardzo interesował się moim wyjazdem: za dwa dni miałem jechać zakładać (i kierować nimi przez parę lat) ambasady w Rydze i w Tallinie, po uznaniu przez Polskę niepodległości republik bałtyckich. W pewnym momencie poprosiłem go, by na wkładce do jednej ze świeżo kupionych kaset napisał nam dedykację. Jacek wziął do ręki pióro i napisał (mam tę kasetę do dzisiaj) następujący wiersz:
Serca, rozumy – dramat trawi i ironia
Czyste wspomnienia, jak zbędne zabawki
Butwieje z czasem sosna szkolnej ławki
Zostaje tylko Bawaria, Łotwa i Estonia.
Oli i Jarkowi –
z przyjaźnią Jacek
W czasie 5-letniego pobytu na Łotwie wiadomości o Jacku dochodziły do mnie sporadycznie. Nie pisałem do niego, bo jeszcze z lat osiemdziesiątych pamiętałem, że nie miał zwyczaju odpisywać na listy. Rozmowy międzynarodowe trzeba było zamawiać przez operatorkę i czekać od jednej do czterech godzin na połączenie. A kiedy już udało się je uzyskać, okazywało się np, że nikt nie odbiera telefonu. A jednak dochodziły do mnie wieści – przede wszystkim z czasopism, które prenumerowaliśmy, lub które przywozili z Polski znajomi. I tak dowiedziałem się w pewnym momencie, że po rozwiązaniu Sekcji Polskiej RWE Jacek postanowił powrócić do kraju. Tego się spodziewałem i bardzo mnie ta wiadomość ucieszyła. Byłem pewien, że zamieszka w Warszawie. Trochę się więc rozczarowałem, gdy przeczytałem, że postanowił osiedlić się w górach i kupił sobie (z Ewą, która już wtedy była jego żoną) dom w Gorcach. „No cóż – pocieszałem się – Gorce to zawsze bliżej niż Bawaria. Jacek pewnie będzie czasem przyjeżdżać do Warszawy, a i z pewnością zaprosi mnie kiedyś w góry na wakacje”. Na razie jednak, to ja postanowiłem zaprosić go z koncertami na Łotwę. Udało się to zrealizować w marcu 1995 r. Jacka z dworca (nie było chyba wtedy bezpośrednich lotów Warszawa-Ryga) odebrał I sekretarz ambasady zajmujący się sprawami kultury i przywiózł do ambasady. Był akurat koniec dnia roboczego, ale napatoczył się jakiś gość (doradca ówczesnego marszałka Senatu) i siedział w moim gabinecie dość długo. Nie wiem, po co przyjechał na Łotwę, bo tłumaczył to mętnie – w zasadzie, żeby poznać miejscową Polonię, ale zdaje się, że chciał tam robić jakieś interesy. Siedział więc w moim gabinecie i zajmował mi czas, kiedy wszedł Jacek, żeby pokazać, że już przybył. Wystarczyło Mu jedno spojrzenie na gościa, żeby zapytać mnie po jego wyjściu: „Kto to był ten dziwny facet? Wygląda na niezłą gąbkę”. Nie wiem, po czym poznał, bo gość był całkowicie trzeźwy, a Jacek nie zamienił z nim przecież ani słowa. Być może, mając od lat problemy z alkoholem, Jacek instynktownie rozpoznawał tych, którzy mieli problemy podobne. Ale przekonywałem się też wielokrotnie, że Jacek po prostu świetnie znał się na ludziach. Rozpoznawał ich naturę błyskawicznie, na pierwszy rzut oka i często obdarzał sarkastycznymi komentarzami oraz uszczypliwymi ocenami. I bardzo rzadko się mylił! A w tym przypadku rozpoznał bezbłędnie, bowiem pan doradca marszałka – jak mi później doniesiono – praktycznie przez cały czas pobytu na Łotwie nie rozstawał się z butelką.
Dzień pracy był skończony, wsiedliśmy do samochodu – ja za kierownicą, Jacek obok i ruszyliśmy w drogę do mojej rezydencji, która mieściła się o 25 km od centrum Rygi, nad samym morzem, w wypoczynkowej miejscowości Jurmala. Rezydencja – to szumne określenie, w tym przypadku oznaczało po prostu drewniany domek letniskowy z lat 20-tych, przerobiony na całoroczny, lecz całkiem gustowny, wygodny i z ogrodem. Jacek miał u nas kilka dni pomieszkać. Ruszyliśmy więc i zapadła chwila milczenia. Nie widzieliśmy się przecież trzy i pół roku, w życiu każdego z nas zaszły zmiany i wiele się wydarzyło. Cisnęło mi się na język – jak w takich sytuacjach – tak dużo pytań, bardziej i mniej ważnych, rozmaitych wspomnień, że nie wiedziałem po prostu, od czego zacząć. Zwykłe „co słychać?” wydawało się w tym wypadku porażająco banalne i nie na miejscu. Sądziłem, że Jacek ma podobne problemy z rozpoczęciem konwersacji. Ale to on pierwszy przerwał milczenie: „Znam świetny dowcip – powiedział – Kilkuletni synek wstaje w nocy i widzi, jak w sypialni tatuś leży na mamusi. Co robicie? – pyta…”
Przyznaję, że takie rozpoczęcie rozmowy po latach zaskoczyło mnie nieco. Ale później zastanawiając się nad tym, doszedłem do wniosku, że w mojej obecności Jacek po prostu przeniósł się duchowo do lat szkolnych i potraktował mnie tak, jak byśmy się widzieli poprzedniego dnia na lekcjach. Żart też był zresztą z gatunku tych, jakie opowiadają sobie chłopcy w wieku dojrzewania.
Prawdziwe zaskoczenie nastąpiło jednak w chwilę później.
– Przenoszę się z Ewą do Australii – powiedział.
– Dokąd? – jęknąłem – Dlaczego do Australii? Już dalszego miejsca nie mogłeś wymyślić?!
– A wiesz, jak tam jest pięknie? – rozmarzył się .
– Nie wiem, ale przypuszczam, że w Europie można znaleźć równie piękne miejsca.
– Nie takie jak w Australii – stwierdził Jacek stanowczo – Ten kraj od lat był marzeniem Ewy. Moim zresztą też. Jest także jeszcze inny powód: w Polsce nie utrzymam się z samych tantiem, a w Australii – owszem, bo życie jest tam bardzo tanie.
Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego mężczyzna w wieku 38 lat chce wieść życie emeryta, utrzymywać się z tantiem i odciąć się zupełnie od przyjaciół, rodziny, znajomych. Być może Australia rzeczywiście jest wyjątkowo piękna, być może presja Ewy była czynnikiem decydującym, być może Jacek czuł się rozczarowany i zniechęcony polską rzeczywistością po odzyskaniu wolności i przywróceniu demokracji. Być może… Ja rozumiałem przede wszystkim to, że mój Przyjaciel ucieka na drugi koniec świata, gdzie raczej nie będę miał możliwości do odwiedzin (chociaż zapraszał: „Gdy tylko się urządzimy…”).
Wieczorem siedzieliśmy, oczywiście, długo przy stole. Tylko że tym razem Jacek nie wziął do ust kropli alkoholu, zajadał się tylko różnymi łotewskimi smakołykami. Ponieważ wiedziałem o jego wcześniejszych problemach alkoholowych (raczej słyszałem to i owo od wspólnych znajomych, bo on sam nigdy mi o nich nie wspominał), domyśliłem się, że jest w trakcie kuracji i bardzo mnie to ucieszyło. Poruszaliśmy tego wieczora dziesiątki tematów, których zresztą dziś już nie pamiętam, poza jednym: Byłem wtedy świeżo po lekturze jego „Autoportretu z kanalią” i książka ta mnie trochę poruszyła. „Wiesz, Jacuś – powiedziałem – przeczytałem ten Autoportret. Uważam, że narysowałeś swój portret tak obrzydliwymi barwami, że gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że co najmniej połowę zmyśliłeś”. Jacek roześmiał się i z lekkim zmieszaniem zaczął tłumaczyć, że chciał pokazać, iż w każdym człowieku tkwią dwie natury: dobra i zła. „Taki dr Jekyll i pan Hyde – domyśliłem się – ale doktora Jekylla u ciebie prawie nie widać. Kaczmarski w twojej powieści jest jedynie bladym tłem, a pierwsze miejsce zajmuje ta kanalia Błowski”. „No tak – przyznał Jacek, nadal lekko zafrasowany – chyba trochę zachwiałem proporcje”.
Następnego dnia Jacek pojechał do Łatgalii, czyli na dawne Polskie Inflanty. Dał tam chyba 3 koncerty dla miejscowej Polonii: w Dyneburgu, Krasławiu (siedziba rodu Platerów) i w Rzeżycy (Rezekne). W tym ostatnim mieście napotkał pewną przeszkodę: miejscowy ksiądz zabronił parafianom iść na koncert. Jacek opowiadał mi o tym po powrocie z pewnym rozbawieniem:
– Zapytałem tego księdza, dlaczego zabrania uczestnictwa w moim koncercie. „Bo jest Wielki Post – odparł – i nie wolno się bawić”. Ale myśleć w poście wolno? – upewniłem się.
Ostatni koncert odbył się 18 marca w Rydze, w szczelnie wypełnionej sali (gościnnie nam użyczonej) Miejskiego Teatru Lalek. Z ogromną przyjemnością podjąłem się roli prelegenta przedstawiającego Wykonawcę. Jacek nie zawiódł publiczności – dał znakomity koncert (mam jego amatorskie nagranie), gorąco przyjęty i musiał wielokrotnie bisować. Potem jeszcze sprzedawał swoje płyty, które poszły „jak świeże bułeczki”. „Zbieram teraz każdy grosz na dom w Australii” – wyjaśnił. W podzięce za gościnę dostałem od niego właśnie wydaną „Sarmatię” z dedykacją.
Zdaje się, że przy okazji tego pobytu Jacka podzieliłem się z nim pewną myślą, której realizacja miał później – niestety – istotne znaczenie dla naszych dalszych relacji. Przyszło mi do głowy, że w maju będzie 20. rocznica naszej matury. Zauważyłem z żalem, że powinniśmy byli z tej okazji zorganizować spotkanie klasowe, ale – zgodziliśmy się – że nie ma szans, bo ja przebywałem na placówce, a Jacek wyjeżdżał do Australii. Idea spotkania zaczęła mnie jednak nurtować.
W niedługi czas potem ktoś przywiózł mi z kraju książkę pt. Pożegnanie Barda – wywiad-rzekę przeprowadzony przez Grażynę Preder tuż przed wyjazdem Jacka z Polski. Przeczytałem ją z ogromnym zainteresowaniem, głównie z uwagi na szereg niezwykle inspirujących myśli dotyczących sztuki, historii, polityki, ludzkiej egzystencji, Polski… Prawie każde zdanie wypowiedziane przez Jacka budziło jakieś moje wspomnienia albo chęć dyskusji. I jeszcze jedno: w wywiadzie tym Jacek był maksymalnie szczery i uczciwy, także w ocenach samego siebie. Co nie oznacza: obiektywny. Niektóre opisane przez niego fakty i sytuacje ja zapamiętałem inaczej, ale to zupełnie normalne. Jacek wspomniał też w pewnym miejscu o mnie i to było miłe.
Dopiero po śmierci Jacka zacząłem czytać jego liczne wywiady. Przekonałem się, że wszystkie odznaczają się tymi samymi cechami co Pożegnanie Barda: są głębokie, szczere i uczciwe. Jacek mówił za każdym razem to, co naprawdę myślał i jak myślał. Mówił też prawdę o sobie. A jednak nie przedstawiają Jacka takim, jakim w istocie był i jakim Go pamiętam. Są one w jakimś stopniu jednowymiarowe i dlatego – paradoksalnie – fałszywe. I mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem: każdy, kto chciałby wyrobić sobie sąd o Jacku na podstawie jego wywiadów, będzie miał fałszywy obraz jego osobowości. A powód jest prozaiczny: w dziesiątkach udzielanych wywiadów Jacek odpowiadał na zadawane pytania ze śmiertelną powagą, jakby na codzień poruszał się wśród rzeczy ostatecznych. Tymczasem to, co było dla niego charakterystyczne i co zauważał każdy, kto go choć trochę poznał, to ogromny, pełen humoru i nawet sarkazmu dystans do rzeczywistości, zaprawiony pokaźną dozą autoironii. Nie ma w wywiadach tej lekkości, dowcipu, tego błyskotliwego esprit, które czyniły tak czarującymi wszystkie rozmowy z Jackiem. I to jest powód dla którego nie lubiłem czytać wywiadów za Jego życia. Poczucie humoru było nie tylko nieodłączną cechą osobowości Jacka: Było też cechą, którą niezwykle wysoko cenił u bliźnich. Ponuraków nie cierpiał.
O Pożegnaniu Barda wspominam jeszcze z innego powodu. Kończył się on cytatem z Jackowego „Testamentu”: Zwłaszcza, że póki słońce świeci/Wciąż będą rodzić się poeci. Ten ostatni wers wzbudził we mnie sprzeciw, choć myśl w nim wyrażona była absolutnie słuszna. Jednak nazwanie Jacka poetą wydawało mi się nieporozumieniem. Oczywiście, miał ogromny talent poetycki; sam napisałem do niego w pewnym liście z połowy lat osiemdziesiątych, że jego nowe utwory ocierają się o granicę genialności. Ale „poeta” to brzmiało tak pospolicie! Poetów mieliśmy (i mamy) na pęczki, piszących hermetyczne, łamiące reguły składni i niezrozumiałe nawet dla samych autorów teksty, publikowane w niskonakładowych, specjalistycznych czasopismach, które czytali tylko inni poeci. Jacek był kimś zupełnie innym, oryginalnym i niepowtarzalnym; uprawiał zupełnie nowy rodzaj sztuki, gdzie każde zdanie – jasne i klarowne – napisane piękną i bogatą polszczyzną, ujęte w klasyczne ramy rymu i rytmu tworzyło wraz z Jego muzyką i Jego ekspresyjnym wykonaniem zupełnie wyjątkową jakość. Miałem wyraźne przekonanie, że Jacek nie jest poetą, nie jest nawet śpiewającym poetą: jest kimś znacznie więcej – Jackiem Kaczmarskim!
Jesienią 1996 r. wróciłem do kraju. Taki powrót, to zawsze lekkie trzęsienie ziemi w życiu. Wymaga czasu, zanim człowiek się ponownie zaaklimatyzuje w Ojczyźnie, przyzwyczai się do miejscowych warunków, odnowi osobiste kontakty i więzi. Jakoś szybko zleciały mi pierwsze tygodnie i nagle (to był chyba początek stycznia 1997) przeczytałem na mieście plakaty, z których wynikało, że Jacek przyjeżdża do Polski z koncertami. Bardzo się ucieszyłem i zrozumiałem, że jednak życie spokojnego emeryta na antypodach nie jest jego przeznaczeniem. Udało mi się nawiązać z Jackiem kontakt i spotkaliśmy się dwa lub trzy razy. Powiedział, że przyjechał do kraju na dłużej – chyba na trzy miesiące. Opowiadał dużo i barwnie o Australii. A najbardziej podobało mu się to, że gdy człowiek nie miał tam pieniędzy, to dostawał przyzwoity zasiłek socjalny. „Na zasadzie: jak będziesz miał, to oddasz” – wyjaśniał z zachwytem. Zaprosił mnie na koncert, który dał w jakiejś kawiarni w centrum miasta dla znajomych, wśród których część stanowili politycy Unii Wolności. Program był głównie komentarzem do bieżących wypadków politycznych. Zapamiętałem znakomite Czaty śmielowskie, Karnawał w Viktorii i Lećmy Grzesiukiem. To było coś zupełnie nowego po Walce postu z karnawałem czy Sarmatii.
W tych dniach przyszła mi do głowy myśl, że skoro Jacek jest akurat w Polsce, trzeba by wykorzystać tę okazję i postarać się zebrać – po prawie 22 latach – całą klasę. To byłoby takie spotkanie na jego cześć. Jackowi ten pomysł bardzo się spodobał. Zaproponował nawet, by spotkanie odbyło się w mieszkaniu, w którym się zatrzymał w Warszawie (należało do Aliny Perth-Grabowskiej). To jednak nie było najlepszym rozwiązaniem. Powiedziałem, że postaram się zorganizować spotkanie w Szkole, z czym Jacek się zgodził. Trzeba jednak było to jeszcze załatwić formalnie, no i dotrzeć do dawnych kolegów i koleżanek, co okazało się bardzo skomplikowane. Przez naszą klasę – od pierwszej do czwartej przewinęło się około czterdziestu uczniów: niektórzy odpadli „po drodze”, inni trafili do nas też „po drodze”. Okazało się, że dzienniki szkolne z tamtych lat zostały już dawno zniszczone, więc nawet nie było żadnej zachowanej listy uczniów. W dodatku nasze koleżanki w większości nosiły obecnie inne nazwiska niż w czasach szkolnych. A ponadto mój stary komputer nie nadawał się do podłączenia do Internetu…
Odnalezienie klasy rozsianej trochę po świecie (tu wizja Naszej Klasy okazała się zbliżona do prawdy) było więc zajęciem trudnym, żmudnym, a co najważniejsze czasochłonnym. Wymagało wertowania książek telefonicznych i dosłownie godzin spędzonych przy telefonie. Odszukiwanie kolejnych osób posuwało się jednak naprzód, a kiedy miałem ponad 20 kontaktów, był już początek lutego. Teraz trzeba było wybrać termin, który by pasował większości i ustalić miejsce spotkania. Zadzwoniłem do Jacka. Powiedział, że za dwa dni wyjeżdża na koncerty do Krakowa i gdzieś jeszcze, ale obiecał, że na spotkanie przyjdzie. Prosił tylko o informację o dacie i miejscu spotkania i następnego dnia przesłał mi faksem numer, pod którym miał być w Krakowie. Ustalenie dogodnego dla wszystkich terminu i uzyskanie zgody na zorganizowanie spotkania w naszej dawnej szkole zajęło mi kilka dni. Kiedy w końcu miałem wszystkie potrzebne informacje, zadzwoniłem do Krakowa, ale nikt nie odpowiadał. Dzwoniłem kilkakrotnie, o różnych porach – telefon milczał. Nagrałem się Jackowi na sekretarce w jego warszawskim mieszkaniu i czekałem. „Komórki” ani Jacek, ani ja wówczas nie mieliśmy. Te wynalazki dopiero zresztą pojawiły się na rynku i należały do towarów luksusowych oraz elitarnych. Kontakt mógł więc być tylko w jedną stronę: gdyby Jacek zadzwonił do mnie do domu lub pracy. Ale nie zadzwonił…
Nadszedł dzień spotkania. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że Jacek jednak odsłuchał wiadomość i się pojawi. Na spotkanie przybyło sporo uczestników – blisko trzydzieści osób, w tym jedna z USA, jedna z Londynu, a jedna z Zakopanego. Były też cztery nauczycielki, z tego dwie wychowawczynie. Oczywiście wszyscy pytali mnie o Jacka, a ja rozkładałem ręce. Jednakże spotkanie bardzo się udało. Ktoś nawet zauważył, że może lepiej się stało, że Jacek nie przyszedł. Bo gdyby był, to zdominowałby spotkanie i cała uwaga byłaby skupiona tylko na nim. A tak wszyscy byli równoprawni, każdy czuł się ważny i doceniony. Każdy zresztą pokrótce prezentował się pozostałym i opowiadał, co robił przez ostatnie 22 lata. Wszyscy żartowali, wspominali różne szkolne psikusy, a nasza wychowawczyni z pierwszej i drugiej klasy wyciągnęła stary zeszyt, w którym notowała swoje uwagi na nasz temat i odczytywała je głośno. Tej lekturze towarzyszyły co chwila wybuchy śmiechu.
A jednak na dnie serca czułem głęboki żal, że Jacek się nie pojawił. I gorycz, że tak zlekceważył mnie, swojego starego przyjaciela i moją miesięczną pracę, którą włożyłem w przygotowanie spotkania. Przecież doskonale wiedział, że miało ono być na jego cześć. Mógł chociaż zadzwonić i powiedzieć, że nie przyjdzie. Do dziś zresztą nie wiem, i nigdy się nie dowiem, jaka była wtedy prawdziwa przyczyna jego nieobecności. Wyjechał w trasę koncertową i zapomniał? Kiedyś jeszcze w czasach studenckich zapomniał, że ma wystąpić w warszawskiej „Rivierze”. No, ale wtedy noc poprzedzającą spędził przy butelce (zdaje się niejednej) ze swym kolegą Wojtkiem. Teraz sytuacja była inna, tylko że Jacek chyba za bardzo się nie zmienił. Pewne sprawy, na przykład własne zobowiązania czy obietnice czasem traktował dość lekko. I zdarzało mu się całkiem bez powodu odtrącać zaprzyjaźnione osoby lub po prostu robić im przykrości. Nie wiem, czy zdawał sobie z tego sprawę. Był egocentrykiem i chyba nie potrafił się zdobyć na empatię.
W każdym razie czułem się przez Jacka bardzo boleśnie zlekceważony. Postanowiłem więc nie szukać z nim kontaktu, nic nie wyjaśniać. Powiedziałem sobie: „Jeżeli będzie chciał, to zawsze mnie znajdzie”. I dziś, z perspektywy tego, co miało się później wydarzyć, wiem, że to był błąd, z powodu którego będę miał już zawsze wyrzuty sumienia. Ale wtedy nie wiedziałem.
Pod koniec 1998 roku wyjechałem na kolejną placówkę – do Bułgarii i przebywałem tam do jesieni 2003. W kraju bywałem rzadko i krótko. Wieści o Jacku docierały do mnie rzadko i przypadkowo. Dowiedziałem się z mediów o jego chorobie, ale byłem absolutnie pewien, że sobie z nią poradzi. Zawsze uważałem go za dziecko szczęścia. Potem przeczytałem o udanej kuracji w Austrii, o bezinwazyjnym leczeniu i o optymistycznych rokowaniach na przyszłość. Już po powrocie do Polski wpadł mi w ręce jakiś felieton Jacka w jednym z pism kobiecych i wywiad dla jakiegoś pisemka na temat zdrowia i farmaceutyków, gdzie opowiadał, jak dzięki specjalnej kuracji i ziołom z Andów pokonał raka, który „otorbił się i rozpuścił”. Więc wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami – pomyślałem – Jacek, ulubieniec Fortuny, odniósł kolejny sukces.
Tak naprawdę nie wiedziałem wówczas nic o Jacku: ani o jego pogarszającym się zdrowiu, ani o sytuacji osobistej. Dziwiłem się, bo z artykułów wynikało, iż mieszka w Gdańsku. Jak miał się Gdańsk do Australii? Wytłumaczyłem sobie, że z powodu choroby przyjechał do kraju na dłużej, a w Gdańsku zamieszkał, bo pewnie jego żona – Ewa – miała tam rodzinę. Coś mi się jednak nie zgadzało, kiedy w jakimś piśmie przeczytałem jego nowy wiersz pt Nokturn erotyczny; tym bardziej, że przedtem Jacek w ogóle erotyków nie pisał: jeśli już, to tzw. utwory rubaszne. „Chyba coś jest z nim rzeczywiście nie w porządku – przeszło mi przez głowę – jaki facet po dwudziestu latach znajomości pisze erotyki do własnej żony?”. O tym, że Jacek już od kilku lat miał nową towarzyszkę życia, dowiedziałem się dopiero po Jego śmierci.
Korciło mnie kilka razy, żeby spróbować odszukać telefon Jacka i zadzwonić do Gdańska. Ale poza starym poczuciem krzywdy przeszkadzała mi świadomość, że ma ciągle guz w gardle, a oprócz tego rurkę tracheotomiczną. „Nie może pewnie mówić – pomyślałem sobie – i będzie się tylko męczył. Więc poczekam, aż zupełnie wyzdrowieje. A może przyjedzie kiedyś do Warszawy?”
Prawdę mówiąc, od owego nieszczęsnego spotkania klasowego nie myślałem o Jacku zbyt często. 22 marca 2004 pomyślałem o nim przelotnie, gdy na drugiej stronie „Gazety Wyborczej” zobaczyłem Jego zdjęcie wraz z informacją, że obchodzi właśnie 47. urodziny i z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. „No tak – przypomniałem sobie – przecież on rzeczywiście w tych dniach się urodził. I dobrze zrobił, że się urodził”. Ale nigdy nie pamiętałem dokładnej daty: czy to był 22, 23, a może 24 marca?
Po chwili Jacek zupełnie wypadł mi z pamięci i nie myślałem o Nim aż do poranka dziesiątego kwietnia. A przyczyna była taka: W nocy z dziewiątego na dziesiąty kwietnia miałem dziwny sen. Jacek śnił mi się przedtem kilka razy w życiu, kiedy był na emigracji, ale nie pamiętałem nigdy żadnych szczegółów. Ten sen zapamiętałem jednak (do dziś) bardzo dokładnie:
Byłem na przedmieściach jakiegoś nieznanego miasta i wychodziłem z niego drogą, prowadzącą w stronę niezbyt wysokiej góry. U stóp tej góry rósł jodłowy las, z którego wiodła droga prostopadła do mojej. Tą właśnie drogą wyszedł z lasu Jacek, a za nim podążał jakiś tłum ni to znajomych, ni to jego fanów. Kiedy doszedł do skrzyżowania, a było ono w odległości jakieś 100-200 metrów ode mnie (a więc za daleko, by krzyczeć), pomachałem mu ręką, żeby zwrócić jego uwagę. Jacek zatrzymał się i odwrócił, poznał mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i też pomachał mi ręką. Byłem pewien, że skieruje się teraz do mnie, na spotkanie, ale on odwrócił się znowu i poszedł swoją drogą, a za nim tłumek ludzi. Wkrótce zniknął mi z oczu. Pośpieszyłem zaraz jego śladem, szukałem go wszędzie, pytałem ludzi, chodziłem po całej okolicy i nie mogłem go znaleźć. Jakby zapadł się pod ziemię.
Obudziłem się ze smutkiem i jakimś dziwnym ciężarem w sercu. Czułem ten ciężar przez całą Wielką Sobotę. Ciągle podświadomie powracał ten sen i myślałem o Jacku. A pod wieczór nagle ogłuszyła mnie wiadomość o Jego śmierci. I w pierwszej reakcji pomyślałem sobie: „Nie, to niemożliwe: On nie mógł umrzeć!”
Odtąd codziennie o Nim myślę. Nie muszę się starać: myśli o Jacku same przychodzą do mnie. I ciągle nie mogę uwierzyć, że Jego naprawdę już nie ma w moim życiu…
Jarosław Lindenberg
Warszawa, kwiecień 2004 – marzec 2006
Gorące podziękowania dla Jarosława Lindenberga za podzielenie się swoimi wspomnieniami i zdjęciami oraz bardzo przejmującą korepondecję.