Wchodzimy z twarzami zdrowymi od mrozu,
Siadamy przy ogniu tańczącym z radości,
Ścieramy z nadgarstków odciski powrozów,
Wołamy o wino i chleb, i tłustości,
Spod ścian patrzą na nas w milczeniu miejscowi
Napięci, na wszystko gotowi.
Wchłaniamy łapczywie wielkimi kęsami,
Łykamy alkohol aż warczy nam w grdykach,
Bekniemy czasami, pierdniemy czasami,
Aż z ław w ciepło wzbija się woń wędrownika
I płynie pod ściany miejscowych jak ręka
Co mówi – przestańcie się lękać.
Śpiewamy piosenki o drodze i pracy,
O braku pieniędzy i braku miłości,
Podnoszą się ze snu miejscowi pijacy,
Słuchają oczami rozumnej przeszłości,
Ktoś wstanie, podejdzie, zapyta – kto my?
– My dzieci wolności, bezdomne my psy.
Przysiądą się stawiać i pytać nieśmiało
Gdzie dobrze, gdzie lepiej, a gdzie pieniądz rośnie?
I plączą się cienie pod niską powałą
I coraz jest ciaśniej i duszniej, i głośniej,
Bo oto włóczędzy z przeszłością swą mroczną
Dla ludu się stają wyrocznią.
Mówimy o wojnach w dalekich krainach,
Zmyślamy bogactwa zdobyte, stracone,
Słuchają jak mszy, dolewają nam wina,
I dziewki przysiądą się też, ośmielone,
Do ognia dorzuci przebiegły gospodarz:
Noc długa korzyści mu doda.
Rozgrzani, snujemy niezwykłą opowieść
Zazdroszcząc im tego, że tacy ciekawi,
Choć mają, co każdy tak chciałby mieć człowiek,
A za – byle co – już gotowi zastawić
By włóczyć się, szukać i błądzić jak my
I żyć bez pór roku, bez nocy i dni.
Pijemy i każdy już ma coś na oku –
Ten nocleg w piekarni, ten pannę piersiastą,
Świt znajdzie nas znowu za miastem na stoku,
Gdzie nikt tak naprawdę nic nie ma na własność,
A wam pozostanie piosenka i sny:
„My dzieci wolności, bezdomne my psy…”
Jacek Kaczmarski
18.12.1991