01-29-2010, 11:02 AM
Rozmowa z Jackiem Kaczmarskim
Wojciech Minicz: - Panie Jacku, jest Pan znany w Polsce i na emigracji jako bard „Solidarności”, piewca młodego pokolenia; określa się Pana jako zjawisko artystyczne. Z czym i do kogo stara się Pan dotrzeć w swych utworach? Jakie jest Pańskie credo artystyczne?
Jacek Kaczmarski: - Wiąże się to prawdopodobnie ze zjawiskiem, które można nazwać przeżyciem pokoleniowym; to zaczęło sie w latach 70-tych. Śpiewać publicznie zacząłem w 1976 r., a przedtem jeszcze, jakieś 2-3 lata śpiewałem dla swoich przyjaciół i krewnych. Wydaje mi się że moje piosenki które dotyczą historii Polski, losu jednostki w burzach dziejowych, stosunków polsko-rosyjskich i polsko-radzieckich, nałożyły się na pewną atmosferę, która w końcu lat 70-tych, w okresie „Solidarności” i teraz, panuje w polskim społeczeństwie. Z kolei, jeśli mówimy o śpiewaniu dla emigracji to przecież ta emigracja w dużej części składa się z działaczy „Solidarności” czy z ludzi którzy okres „Solidarności” przeżyli, którzy rozumieją nie tylko wymowę intelektualną moich piosenek, ich treść historyczną, ale także atmosferę która jest im bliska psychicznie. Tym też tłumaczyłbym popularność moich piosenek.
Natomiast bardem „Solidarności” nazywa się mnie dlatego, ponieważ „Solidarność” umożliwiła mi ujawnić się publicznie jako piosenkarzowi, uwolniła mnie – jak to się mówi – „spod cenzury”, gdyż oprócz niewielu piosenek które mogłem wykonywać w kabarecie Pietrzaka „Pod Egidą” czy w klubach studenckich, większość moich utworów rozchodziła się między ludźmi - nagrywana na domowych, prywatnych koncertach – nieoficjalnym obiegiem.
To są lata kiedy powstała Niezależna Oficyna Wydawnicza, kiedy powstawały zainteresowania i możliwości tzw. drugiego obiegu kultury i ja akurat – tak się złożyło – w tym czasie zacząłem śpiewać i mogłem z tego skorzystać. A w okresie stanu wojennego piosenki moje były już tak znane, że może ich dramatyzm i napięcie znowu pasowały do tego co ludzie przeżywali w Kraju.
W.M.: - Skąd czerpie Pan tematy do swoich utworów i ballad?
J.K.: - Z głowy, czyli z niczego... (śmiech). Nie, po prostu tu znowu trzeba powiedzieć o tej atmosferze psychicznej, o tym napięciu, o pewnym dramacie polskim który każdy z nas przeżywa indywidualnie.
Ja jestem – zawsze to podkreślam – indywidualistą i mówię tylko w swoim imieniu. Tak więc, te wszystkie sytuacje zdarzające się w Polsce i poza Polską, z Polakami i nie tylko, działają na moją naturę i staram się je w jakiś sposób wyrazić. Ale tematy i budowę piosenek zawdzięczam przede wszystkim lekturom.
W.M.: - Czy i w jaki sposób wywarli wpływ na Pana i Pańską twórczość tacy artyści jak Bob Dylan, Pete Seeger, Woody Guthrie czy Włodzimierz Wysocki?
J.K.: - Jako nastolatek, podobnie jak wszyscy moi rówieśnicy, fascynowałem się Bobem Dylanem.
Seeger był w Warszawie gdy byłem jeszcze dzieckiem; było to wtedy prawdziwym szokiem i zaskoczeniem dla ludzi.
Największy wpływ na pewno miał Wysocki (co słychać po moim głosie). Jeszcze przed mutacją usiłowałem Go naśladować, co kosztowało mnie wiele bólów gardła... Tak więc, jeśli mówić o wpływie to oczywiście przede wszystkim Wysocki. Nie tylko w swojej formie wykonywania utworów, ale jako propozycja artystyczna, tzn. Jego emocjonalny stosunek do utworu i wykonywanie w sposób może nie zawsze przyjemny dla ucha, ale w sposób szczery i wyładowujący pewne napięcie szalenie mi przemówił do przekonania i z Niego mam chyba najwięcej.
Oczywiście był też Bułat Okudżawa, chociaż jest to inny rodzaj twórczości, który jest mi mniej bliski.
W.M.: - Czy może nam Pan powiedzieć coś na temat tury koncertowej z którą objeżdża Pan obecnie USA i nie tylko.
J.K.: - Jest to już trzecia tura po USA i Kanadzie. Byłem tu 4 lata temu, 3 lata temu i jestem obecnie...
Jest to po prostu moja forma zachowania pewnej kondycji jako poety, piosenkarza, wykonawcy.
Raz na rok, kiedy mam urlop w Radiu Wolna Europa (4 - 6 tygodni) staram się gdzieś wyjechać i śpiewać.
Byłem w Australii, Nowej Zelandii, Afryce... A zapraszają mnie po prostu ludzie którzy lubią mnie słuchać i tzw. ludzie dobrej woli i organizują te koncerty. W związku z tym czuję się zobowiązany żeby zaśpiewać.
W.M.: - Jak jest Pan przyjmowany przez społeczność polonijną i emigracyjną tutaj w USA, Kanadzie i w ogóle na świecie?
J.K.: - Bardzo różnie. W każdym mieście jest inaczej. Są koncerty na kilkaset osób, które mają charakter widowiskowy ponieważ sam tłum stwarza atmosferę widowiska estradowego, w tym sensie że kontakt bezpośredni jest ograniczony, gdyż ja jestem oświetlony reflektorami i nie widzę twarzy słuchaczy.
Są koncerty na których jest kilkanaście czy kilkadziesiąt osób, w klubach czy małych salach (w Cleveland śpiewałem dla 15 osób, ze starszej Polonii, które chciały mnie poznać...).
Odbiór jest też różny, zależny od mojego nastroju. Czasami jest entuzjastyczny, połączony z długotrwałą owacją. Czasami jest to prostu kameralne słuchanie pewnych prawd o naszej historii.
W.M.: - Dziękując za rozmowę pragnę prosić Pana o zaprezentowanie jednej z najnowszych Pańskich piosenek. Co pan proponuje?
J.K.: - Może tę która spośród moich najnowszych piosenek zdobyła największą popularność, mianowicie „Jałtę”.
Rozmowę powyższą, w lutym 1987r., przeprowadził pan Wojciech Minicz, chicagowski korespondent Głosu Ameryki. W tym też czasie została wyemitowana na falach VOA.
A tak, po latach, wspomina to spotkanie i rozmowę p. Minicz:
” Wywiad dobrze pamiętam, bo robiliśmy go w niezwykłych okolicznościach - w ubikacji. Było to w teatrze w polonijnej dzielnicy Chicago, gdzie Jacek wystepował w politycznej inscenizacji. Grał Sekretarza Generalnego KPZR Konstantina Czernienkę. Rola nie była wymagająca. Jacek leżał w trumnie wnoszonej na scenę. Uznał, że skoro jest tylko statystą to może się za kulisami napić, bo i tak nikt nie zauważy. Zanim jeszcze Jacek sięgnął po whiskey uzgodniliśmy, że nagramy wywiad. Problem polegał na tym, że na zapleczu sceny nie było żadnego cichego miejsca, a wywiadu radiowego nie sposób nagrywać w rozgardiaszu jaki tam panował. I wtedy wpadłem na pomysł żeby rozmowę nagrać w męskiej toalecie, gdzie było trochę miejsca. Jacek uznał to za dobry kawał. A reszta jest już historią.”
„Niestety, w odróżnieniu od Radia Wolna Europa, Głos Ameryki nie archiwizował swych materiałów dźwiękowych. Po wyemitowaniu i ewentualnych powtórkach taśma szła na przemiał.
Tak więc po dźwiękowej wersji mojego wywiadu z JK nie ma już śladu.”
Wojciech Minicz: - Panie Jacku, jest Pan znany w Polsce i na emigracji jako bard „Solidarności”, piewca młodego pokolenia; określa się Pana jako zjawisko artystyczne. Z czym i do kogo stara się Pan dotrzeć w swych utworach? Jakie jest Pańskie credo artystyczne?
Jacek Kaczmarski: - Wiąże się to prawdopodobnie ze zjawiskiem, które można nazwać przeżyciem pokoleniowym; to zaczęło sie w latach 70-tych. Śpiewać publicznie zacząłem w 1976 r., a przedtem jeszcze, jakieś 2-3 lata śpiewałem dla swoich przyjaciół i krewnych. Wydaje mi się że moje piosenki które dotyczą historii Polski, losu jednostki w burzach dziejowych, stosunków polsko-rosyjskich i polsko-radzieckich, nałożyły się na pewną atmosferę, która w końcu lat 70-tych, w okresie „Solidarności” i teraz, panuje w polskim społeczeństwie. Z kolei, jeśli mówimy o śpiewaniu dla emigracji to przecież ta emigracja w dużej części składa się z działaczy „Solidarności” czy z ludzi którzy okres „Solidarności” przeżyli, którzy rozumieją nie tylko wymowę intelektualną moich piosenek, ich treść historyczną, ale także atmosferę która jest im bliska psychicznie. Tym też tłumaczyłbym popularność moich piosenek.
Natomiast bardem „Solidarności” nazywa się mnie dlatego, ponieważ „Solidarność” umożliwiła mi ujawnić się publicznie jako piosenkarzowi, uwolniła mnie – jak to się mówi – „spod cenzury”, gdyż oprócz niewielu piosenek które mogłem wykonywać w kabarecie Pietrzaka „Pod Egidą” czy w klubach studenckich, większość moich utworów rozchodziła się między ludźmi - nagrywana na domowych, prywatnych koncertach – nieoficjalnym obiegiem.
To są lata kiedy powstała Niezależna Oficyna Wydawnicza, kiedy powstawały zainteresowania i możliwości tzw. drugiego obiegu kultury i ja akurat – tak się złożyło – w tym czasie zacząłem śpiewać i mogłem z tego skorzystać. A w okresie stanu wojennego piosenki moje były już tak znane, że może ich dramatyzm i napięcie znowu pasowały do tego co ludzie przeżywali w Kraju.
W.M.: - Skąd czerpie Pan tematy do swoich utworów i ballad?
J.K.: - Z głowy, czyli z niczego... (śmiech). Nie, po prostu tu znowu trzeba powiedzieć o tej atmosferze psychicznej, o tym napięciu, o pewnym dramacie polskim który każdy z nas przeżywa indywidualnie.
Ja jestem – zawsze to podkreślam – indywidualistą i mówię tylko w swoim imieniu. Tak więc, te wszystkie sytuacje zdarzające się w Polsce i poza Polską, z Polakami i nie tylko, działają na moją naturę i staram się je w jakiś sposób wyrazić. Ale tematy i budowę piosenek zawdzięczam przede wszystkim lekturom.
W.M.: - Czy i w jaki sposób wywarli wpływ na Pana i Pańską twórczość tacy artyści jak Bob Dylan, Pete Seeger, Woody Guthrie czy Włodzimierz Wysocki?
J.K.: - Jako nastolatek, podobnie jak wszyscy moi rówieśnicy, fascynowałem się Bobem Dylanem.
Seeger był w Warszawie gdy byłem jeszcze dzieckiem; było to wtedy prawdziwym szokiem i zaskoczeniem dla ludzi.
Największy wpływ na pewno miał Wysocki (co słychać po moim głosie). Jeszcze przed mutacją usiłowałem Go naśladować, co kosztowało mnie wiele bólów gardła... Tak więc, jeśli mówić o wpływie to oczywiście przede wszystkim Wysocki. Nie tylko w swojej formie wykonywania utworów, ale jako propozycja artystyczna, tzn. Jego emocjonalny stosunek do utworu i wykonywanie w sposób może nie zawsze przyjemny dla ucha, ale w sposób szczery i wyładowujący pewne napięcie szalenie mi przemówił do przekonania i z Niego mam chyba najwięcej.
Oczywiście był też Bułat Okudżawa, chociaż jest to inny rodzaj twórczości, który jest mi mniej bliski.
W.M.: - Czy może nam Pan powiedzieć coś na temat tury koncertowej z którą objeżdża Pan obecnie USA i nie tylko.
J.K.: - Jest to już trzecia tura po USA i Kanadzie. Byłem tu 4 lata temu, 3 lata temu i jestem obecnie...
Jest to po prostu moja forma zachowania pewnej kondycji jako poety, piosenkarza, wykonawcy.
Raz na rok, kiedy mam urlop w Radiu Wolna Europa (4 - 6 tygodni) staram się gdzieś wyjechać i śpiewać.
Byłem w Australii, Nowej Zelandii, Afryce... A zapraszają mnie po prostu ludzie którzy lubią mnie słuchać i tzw. ludzie dobrej woli i organizują te koncerty. W związku z tym czuję się zobowiązany żeby zaśpiewać.
W.M.: - Jak jest Pan przyjmowany przez społeczność polonijną i emigracyjną tutaj w USA, Kanadzie i w ogóle na świecie?
J.K.: - Bardzo różnie. W każdym mieście jest inaczej. Są koncerty na kilkaset osób, które mają charakter widowiskowy ponieważ sam tłum stwarza atmosferę widowiska estradowego, w tym sensie że kontakt bezpośredni jest ograniczony, gdyż ja jestem oświetlony reflektorami i nie widzę twarzy słuchaczy.
Są koncerty na których jest kilkanaście czy kilkadziesiąt osób, w klubach czy małych salach (w Cleveland śpiewałem dla 15 osób, ze starszej Polonii, które chciały mnie poznać...).
Odbiór jest też różny, zależny od mojego nastroju. Czasami jest entuzjastyczny, połączony z długotrwałą owacją. Czasami jest to prostu kameralne słuchanie pewnych prawd o naszej historii.
W.M.: - Dziękując za rozmowę pragnę prosić Pana o zaprezentowanie jednej z najnowszych Pańskich piosenek. Co pan proponuje?
J.K.: - Może tę która spośród moich najnowszych piosenek zdobyła największą popularność, mianowicie „Jałtę”.
Rozmowę powyższą, w lutym 1987r., przeprowadził pan Wojciech Minicz, chicagowski korespondent Głosu Ameryki. W tym też czasie została wyemitowana na falach VOA.
A tak, po latach, wspomina to spotkanie i rozmowę p. Minicz:
” Wywiad dobrze pamiętam, bo robiliśmy go w niezwykłych okolicznościach - w ubikacji. Było to w teatrze w polonijnej dzielnicy Chicago, gdzie Jacek wystepował w politycznej inscenizacji. Grał Sekretarza Generalnego KPZR Konstantina Czernienkę. Rola nie była wymagająca. Jacek leżał w trumnie wnoszonej na scenę. Uznał, że skoro jest tylko statystą to może się za kulisami napić, bo i tak nikt nie zauważy. Zanim jeszcze Jacek sięgnął po whiskey uzgodniliśmy, że nagramy wywiad. Problem polegał na tym, że na zapleczu sceny nie było żadnego cichego miejsca, a wywiadu radiowego nie sposób nagrywać w rozgardiaszu jaki tam panował. I wtedy wpadłem na pomysł żeby rozmowę nagrać w męskiej toalecie, gdzie było trochę miejsca. Jacek uznał to za dobry kawał. A reszta jest już historią.”
„Niestety, w odróżnieniu od Radia Wolna Europa, Głos Ameryki nie archiwizował swych materiałów dźwiękowych. Po wyemitowaniu i ewentualnych powtórkach taśma szła na przemiał.
Tak więc po dźwiękowej wersji mojego wywiadu z JK nie ma już śladu.”