Gazeta Wyborcza nr 170, wydanie waw (Warszawa) z dnia
22/07/2000-23/07/2000 ŚWIĄTECZNA, str. 20
Głosy z taśmy
To, co robiłem, kim byłem i jestem, zawdzięczam trzem "ludziom z taśmy":
Wysockiemu, Galiczowi, Okudżawie. Komunizm upadł, ale ich piosenki
przetrwają - pisze w 20. rocznicę śmierci rosyjskiego poety i pieśniarza
Włodzimierza Wysockiego JACEK KACZMARSKI
Nie chodzi oczywiście o taśmę produkcyjną, z której spadają w regularnych
odstępach identyczne egzemplarze czegokolwiek, co ma być planowo "rzucone
na rynek". Chodzi o prywatną taśmę magnetofonową, obracającą się powoli na
pękatej aparaturze marki Bambino (z czasem, im bliżej końca, coraz
prędzej); o plastikową szpulę z nawiniętym na nią brązowym paskiem
(matowym z jednej, błyszczącym z drugiej strony), który zawiera amatorski
zapis domowego koncertu w gronie przyjaciół i znajomych. Zapis jak
najdalszy od studyjnej doskonałości, zatarty wielokrotnym przegrywaniem na
sprzęcie marnej jakości, tracący i tak wątpliwą przejrzystość po każdym
odtworzeniu. Śmiechy i dogadywania słuchaczy, brzęk szkła, niespodziewany
alarm telefonu, a na pierwszym planie gitara, często niedostrojona, i
głos. Głos, a więc - to, co najważniejsze - słowa.
Tak ich poznałem w latach 60.: Aleksandra Galicza, Bułata Okudżawę i
Włodzimierza Wysockiego; ich głosy i ich piosenki śpiewane przez innych,
często anonimowych wykonawców. Utrwalone na szpulach przemyconych ze
Związku Radzieckiego. I tylko tacy pozostali mi teraz, tyle że cyfrowo
"podczyszczeni", skopiowani na płyty kompaktowe.
Galicz zmarł 23 lata temu we Francji, 15 grudnia 1977 roku. To jego
właśnie Wiktor Woroszylski nazwał "człowiekiem z taśmy", kimś, kogo nie
mieliśmy możliwości poznać i usłyszeć na żywo. Okudżawa zmarł 12 czerwca
1997 roku. Jemu, czy raczej nam, się poszczęściło - bywał w Polsce,
nagrywał piosenki w warunkach studyjnych, w latach 90. występował
oficjalnie i publicznie, miał swój benefis na wrocławskim Przeglądzie
Piosenki Aktorskiej. Włodzimierz Wysocki zmarł niemal dokładnie 20 lat
temu, 25 lipca 1980 roku. I jego można było, choć z trudem, obejrzeć i
wysłuchać bezpośrednio - w Polsce, we Francji, w Stanach Zjednoczonych.
Nagrywał na Zachodzie płyty. Tydzień temu w koszalińskim amfiteatrze odbył
się w dwudziestolecie jego śmierci wielki koncert z udziałem gwiazd
polskiej sceny teatralnej i estrady. Niewielu zapewne wie, że właśnie w
Koszalinie, dzięki poświęceniu Marleny Zimnej, wielbicielki i znawczyni
twórczości Wysockiego, autorki przekładów i publikacji na temat jego życia
i śmierci, istnieje jedyne poza Moskwą muzeum artysty.
Dla mnie Galicz, Okudżawa i Wysocki pozostaną głosami z taśmy.
Połowa lat 90. Mój ojciec spotyka na Mazurach grupę młodych ludzi
słuchających kasety z głosem Wysockiego. Pyta, czy im się podoba. Jeszcze
jak! A co sądzą o tym, co śpiewa? Nic nie sądzą, nie znają rosyjskiego.
Więc co im się tak podoba? "Czad".
Początek lat 80. Zbiórka pomidorów w południowej Francji. Młodzież z
Polski, Hiszpanii, jakaś Amerykanka. Śpiewam swoje, naśladuję Wysockiego.
Zaśpiewaj "Modlitwę" Okudżawy - proszą.
Rok temu. Australijskie wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Słucham Galicza.
Sąsiad, Francuz z Południowej Afryki, przychodzi pochwalić się połowem.
"Ja to znam" - mówi, wsłuchując się w odtwarzacz kompaktowy. "To ten
ukraiński Żyd z Rosji, którego KGB załatwiło w Paryżu prądem. Kiedy to
było?"
Te piosenki otwierają drzwi domów na całym świecie. Nie wszystkich
oczywiście. Tych, gdzie się wierzy w moc i znaczenie słowa. Domów
rosyjskich, ukraińskich, polskich, ale i francuskich czy australijskich,
amerykańskich. A przecież nie było kampanii promocyjnych, billboardów,
teledysków, bogatych sponsorów, wywiadów w wysokonakładowych magazynach.
Były, przez całe lata, zakazy i szykany. Ale był też magnetofonowy
łańcuszek dobrej woli, byli wtajemniczeni, znajomi znajomych. Do dziś
cytatami z tych piosenek można się porozumieć z pewnymi ludźmi na całym
ziemskim globie niby pięknym szyfrem, który nie skrywa żadnych mrocznych i
wstydliwych tajemnic; koduje natomiast siłę prosto i szczerze wyrażonej
myśli o ludzkich postawach wobec pułapek barbarzyńskiej historii i
bezwzględnej egzystencji. O upadkach i wzlotach papierowych żołnierzyków.
O ironii jako ostatniej broni bezradnych. O nadziei w beznadziei, o
znaczeniu ludzkich odruchów w nieludzkim świecie. O koleinach, w które
wpadamy, i horyzontach, które pragniemy przeskoczyć.
Tu splendorów nikt nie szuka ani łask,
Tu obejdzie się bez kwiatów,
braw i łez,
Oto magnetofon "Jauza",
parę taśm -
No i dosyć, i wystarczy, grunt, że jest!
Grunt, że w kącie na blejtramie
obraz schnie!
Grunt, że w czterech kopiach
przepisany tekst!
Grunt, że magnetofon jest i parę taśm!
To wystarczy!
(Aleksander Galicz, "Myśmy nie gorsi od Horacego", przeł. Michał B.
Jagiełło)
Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy sztuką a rozrywką. Sztuka inspiruje,
"daje ciary", jak mówi mój przyjaciel Piotr Bałtroczyk, uruchamia poprzez
owe ciary, poprzez emocje własne twórcze myślenie, uśpione bądź zagłuszone
codziennością. Nakłania do skupienia uwagi na rzeczach ważnych. W
cytowanej piosence istotny jest pojawiający się wcześniej wers: "Krzywda.
Krzywda kraj przemierza wzdłuż i wszerz". Ludzka krzywda nie jest
wyłącznym wynalazkiem sowieckiego komunizmu. Towarzyszy człowiekowi od
zawsze.
Rozrywka, jak sama nazwa wskazuje, rozrywa. Dekomponuje odbiorcę,
zostawiając strzępy emocji, myśli, skojarzeń i potrzeb. Po porcji rozrywki
człowiek nie wie, czego doświadczył, nie pozostaje mu nic poza - nomen
omen - zabitym czasem. Wpadło jednym uchem (lub okiem), rozerwało, zabiło
czas i wypadło drugim.
Tymczasem miliony z upodobaniem oddają się rozrywce, reagując jednocześnie
alergicznie na samo słowo "sztuka". Boją się twórczej myśli, związanych z
nią emocji i tego, że jak się już raz coś pomyśli, to coś trzeba z tym
zrobić. Stąd minimalistyczny program Galicza:
Kruk rozpostarł swe skrzydła czarne,
Wierny druh bezsenności conocnej
Choćby darł się na całe gardło
Krzyk i tak nie zabrzmiałby głośniej.
Na pięć kroków ledwie się niesie
A i to mąci ludziom spokój;
Ale może już to jest szczęście -
Być słyszanym aż na pięć kroków.
(przeł. Michał B. Jagiełło)
W komunizmie być dosłyszanym przez bliźniego, doświadczyć przyjaźni,
lojalności, solidarności w duchowym, a i często fizycznym zniewoleniu i
upodleniu mogło oznaczać szansę przetrwania. Śpiewał o tym Okudżawa...
Ach, otwórz podwoje: przechodzień
czy gość.
Ja wiem, że tonącym wśród nocy
ktoś z twych pasażerów, z załogi tej ktoś
udzieli pomocy.
("Ostatni trolejbus", przeł. Andrzej Mandalian)
...i Wysocki:
Jeśli brakło ci sił lub zbłądziłeś
we mgle
Kiedy nocna przeraża cię cisza,
Gdy doskwiera cierpienie i ból
- wezwij mnie,
Ja twój głos nawet z dala usłyszę.
(przeł. Marlena Zimna)
Wzywali więc, choć mogło się to skończyć źle, jeśli w zasięgu głosu
znalazł się ktoś, kto ze służbowego obowiązku lub ze zwykłego tchórzostwa
zajmował się tropieniem przejawów ludzkiej solidarności. Czegoś
najnaturalniejszego pod słońcem, ale dlatego właśnie szczególnie
prześladowanego przez władze, których siła brała się z rozrywania
międzyludzkich więzi.
Tej władzy już nie ma. A my nadal drzemy się na całe gardło, by ktoś
usłyszał nasz głos w ogólnym zgiełku, choć na pięć kroków. Samotność też
nie jest wynalazkiem opatentowanym przez komunizm.
"Albo ma się władzę, albo ma się rację" - mówił ksiądz Tischner. Sztuka
jest jednym ze sposobów porozumiewania się tych, którzy nie mają władzy.
Szukają sojuszników dla swoich racji.
Chce mi się śmiać, lecz śmiech
przechodzi w płacz.
Ktoś sobie ze mnie nieźle zakpił
widać.
Tłum masek do mnie krzyczy
"Śpiewaj, klaszcz!"
Post z karnawałem pomylili chyba.
Chwytają mnie za ręce raz po raz,
Każą mi tańczyć, śpiewać, w dłonie
klaskać.
Niechybnie ktoś normalną moją twarz
Wziął przez pomyłkę za świąteczną
maskę.
(Włodzimierz Wysocki, "Maski", przeł. Marlena Zimna)
15 lat temu znalazłem w paryskim sklepie płyty Wysockiego wydane przez
Polydor. Z gustownymi, profesjonalnymi aranżacjami. W dziale - rosyjski
folklor.
Kilka jego "prawomyślnych" wojennych piosenek ukazało się w Związku
Radzieckim z podkładem muzycznym stanowiącym mieszankę orkiestry wojskowej
z tak zwanym radzieckim jazzem.
Polska płyta Bułata Okudżawy, z głosami wybitnych aktorów oraz Sławy
Przybylskiej i Wojciecha Młynarskiego, też została "zaaranżowana" na
początku lat 60.
Aranżuje na obfite i hałaśliwe instrumentarium osobiste i liryczne ballady
swego taty Kazik Staszewski. Dokłada do swoich niezapomnianych pieśni
muzyczne tło Jacek Kleyff. Finezyjne wiersze Herberta, w latach 70. z
gitarą Przemka Gintrowskiego, dziś najwyraźniej nie mogą się obyć bez
całego arsenału elektroniki.
Oswajanie sztuki przez niepisane, nie wiadomo przez kogo określane prawa
rynku. "Dzięki temu - padają argumenty - więcej ludzi będzie chciało tego
słuchać". Słuchać - może, ale czy słyszeć?
Siłą bardów była prostota przekazu i jego autentyzm, rzeczywiście rodem z
folkloru, zwłaszcza miejskiego i więziennego. Niedoskonałość muzyczna nie
tylko nie przeszkadzała w odbiorze głosów z taśmy, które były głosami z
"nieludzkiej ziemi" - nadawała im wiarygodność. To były rosyjskie
odpowiedniki niewolniczych bluesów z amerykańskich plantacji bawełny,
dowiadywaliśmy się z nich o archipelagu Gułag, o przerażająco zbawczej
mocy wódki, o ulicznym kodeksie honorowym, o budowie metra, o niemożliwej
do ocalenia miłości, o absurdalnych programach telewizyjnych i radiowych
nawet oglądanych i słuchanych przez groteskowych obywateli i towarzyszy,
niby urobionych przez system, ale przejawiających w najmniej spodziewanych
momentach, przeważnie w chwilach próby, swoje niesforne człowieczeństwo.
Dziesiątki, setki tych piosenek składały się na panoramę życia ludzi z
krwi i kości w systemie nierealizowalnej, nieludzkiej teorii powszechnej
szczęśliwości. A ponieważ byli to ludzie z krwi i kości, stworzeni przez
słowo, muzykę i szorstką interpretację, to również ich problemy, radości i
dramaty stawały się ludzkie, nie systemowe. I nie zniknęły wraz z
systemem.
Nie lubię słowa "aktualne". Wiąże się z gazetowym dziennikarstwem, z
doraźnym komentarzem lub satyrą, które przestają istnieć wraz z opisywanym
przez nie wydarzeniem. Piosenki bardów nie są więc "wciąż aktualne" lub
"znowu aktualne". To najczystszej wody evergreeny, dziełka wiecznie
zielone, bo stanowiące osobistą, jednostkową manifestację wolności w
opisywaniu świata. Nie tylko tego zniewolonego. Wolność realizuje się
poprzez jednostkowy los i wybór. Wolne społeczeństwo, wolny naród to
społeczeństwo, naród wolnych wewnętrznie jednostek. O tym świadczą głosy z
taśmy.
Nakładanie im karnawałowych masek niweczy ten przekaz. Zamienia sztukę w
rozrywkę. Egzystencjalne doświadczenie, świadectwo przekształca w medialny
towar. A stara, alchemiczna zasada stosująca się zarówno do kuchni, jak i
sztuki mówi: "w świecie komponentów nie ma ekwiwalentów"; nie można
bezkarnie zastępować jakiegoś elementu gotowej całości dowolnym
substytutem. Masowy odbiór również zaprzecza wolności. Odbiór może być
tylko osobisty, jeśli ma mieć sens i być świadomym wyborem. Inaczej jest
tak jak z tą młodzieżą na Mazurach, która z całego Wysockiego, z jego
pasją życia, słowiańską histerią, bólem istnienia - odbiera tylko "czad".
Bo liczy się czad, nie treść.
Nieprawda, że tak musi być, że to znak czasu. Płyta Okudżawy, z jego
oryginalnymi, samodzielnymi nagraniami, z gitarą i cichym głosem, wydana
ostatnio przez Polskie Radio jest bestsellerem. Mimo że śpiewa on przecież
o świecie nieistniejącym i sam już przecież nie istnieje.
Ale te piosenki będą istnieć, tak jak będą istnieć utwory Buena Vista
Social Club, kiedy już nikt nie będzie pamiętał o Rickym Martinie czy
Enrique Iglesiasie. Najdoskonalsza technicznie podróbka, zastępująca
prawdę treści efektem przekazu, nie zastąpi oryginału.
Choć możliwe, że w wirtualnym świecie mediów jedno promuje drugie.
Proszę cię, Boże, datę oraz dzień
Zachowaj, jeśli możesz, w tajemnicy
Albo w ostatniej chwili nagle zmień,
Żebym nie czekał, żebym dni
nie liczył,
By mi za życia nie palono zniczy,
Żeby żałobny przy mnie nie brzmiał
tren.
Pośpiesz się, proszę, bo w mym domu
sień
Już okupuje straszny czarny cień...
O, dobry Boże, ocal moje życie!
(Włodzimierz Wysocki, "Dwie prośby", przeł. Marlena Zimna)
Życie i twórczość Wysockiego składały się na pewien niemożliwy do
zrealizowania ostateczny wzór nieustannego, zachłannego i szczodrego
zarazem istnienia w pędzie, na najwyższych obrotach i nad krawędzią
przepaści, w uzależnieniu od kaprysu nieokiełznanych koni. Jeśli śmiech,
to pełną gębą, jeśli krzyk, to do krwotoku krtani, jeśli ból, to bezdenny.
Same sprzeczności i kontrasty, jak w "Łaźni na biało" - czy zmyć z siebie
brud życia, wypocić truciznę zdrad, świństw i niegodziwości, czy zachować
je, bo i one stanowią o prawdzie własnego losu. Z jednej strony pytania
ostateczne, z drugiej zazdrosny szept pomiędzy słuchaczami: "On jebiot
Marinu Vłady". Z jednej strony Hamlet, Galileusz, wytężona praca ponad
siły, z drugiej rozpaczliwe poszukiwanie alkoholu i narkotyków. Przy
akceptacji albo przynajmniej braku sprzeciwu otoczenia, bo to przecież w
zgodzie z tradycją "przeklętych poetów". W atmosferze uwielbienia, ale i
zawiści. Wołodia to jeden z nas, ale jednocześnie ten, któremu się udało,
powiodło - jeździ mercedesem i do Paryża.
Mówiono, że został zabity, podobnie jak Galicz. W wypadku Galicza nie
znaleziono dowodów celowego zabójstwa. Okoliczności wskazywały na
przypadkowe porażenie prądem - ot, artysta, człowiek niepraktyczny,
grzebie przy magnetofonie. Za teorią "ręki KGB" przemawiał życiorys poety,
aktora, scenarzysty. Był typowym odszczepieńcem, zdrajcą, który od
entuzjazmu dla ustroju sprawiedliwości społecznej, od uczestnictwa w
budowaniu ojczyzny światowego proletariatu przeszedł na pozycje wrogie.
Dla takich nie ma miejsca w zdrowym kolektywie.
Casus Wysockiego był inny. Na pewno jego oszałamiająca popularność,
względna niezależność i romantyczna legenda, a przede wszystkim
charyzmatyczna poezja upominająca się o podmiotowość najmarniejszej
ludzkiej istoty, irytowały władze. Ale przecież nie był dysydentem, jak
Bukowski, Sołżenicyn czy Szałamow, nie był nawet poetą politycznym. Nie
myślał o opuszczeniu Związku Radzieckiego, miał znane słabości, które bez
trudu mogły się stać hakami na niego - kobiety, alkohol, narkotyki. Po cóż
było go zabijać? Tymczasem lekarz Wysockiego i świadek jego śmierci
powiedział w połowie lat 80.: "Załatwiliśmy to genialnie..." (pisze o tym
Marlena Zimna w książce "Kto zabił Wysockiego", wydawnictwo KASAM Art.,
Kraków 1999). Materiał do dochodzeń i legendy.
Tylko śmierć Okudżawy nie wzbudziła w nikim podejrzeń. Lata 90. to jednak
zupełnie inna epoka. Ale czy samo życie, zwłaszcza w wieku XX, zwłaszcza w
sowieckiej Rosji i w stworzonym przez nią systemie, nie jest
najskuteczniejszym mordercą poetów?
Dzięki rockmanom, którzy obalili komunizm, możemy teraz uważniej słuchać
tych, którzy niczego nie obalali; pragnęli pewne rzeczy ocalić, utrwalić,
a przede wszystkim zadawali istotne pytania. Bo przecież...
Jestem Hamletem! Nie chcę grać
w tę grę!
Wybacz mi, Danio, nie chcę
twej korony...
Lecz oni myślą, że o władzy śnię,
I że zabiłem, żeby dojść do tronu.
To właśnie była nic niewarta gra -
Władcę, żebraka, wszystkich śmierć
dogoni.
Życie na wszystko odpowiedzi ma,
Ale nie umie pytań dobrać do nich.
(Włodzimierz Wysocki, "Mój Hamlet", przeł. Marlena Zimna)
Od 11 lat słyszę, przeważnie od dziennikarzy, to samo pytanie: "O czym pan
teraz będzie pisał, kiedy upadł komunizm?". Kolejne rutynowe pytanie brzmi
"Czy czas bardów minął?".
Nigdy nie ukrywałem, że to, co robiłem, kim byłem i jestem, zawdzięczam w
znacznej mierze rosyjskiej trójcy bardów, przede wszystkim Wysockiemu.
Posłuchajcie ich lub poczytajcie, teraz już wolno. Czy oni pisali o
komunizmie? Pisali o ludziach usiłujących żyć i przeżyć w niesprzyjającym
dla życia środowisku. Odtworzyli pierwotną formę poe-zji - śpiew - jako
sposób na komunikowanie się między sobą w najważniejszych sprawach,
również tych o wymiarze metafizycznym. Oczywiście, że mogą być odbierani w
sposób polityczny. Każde pytanie o godność i znaczenie "ja" w globalnej
wiosce rządzonej przez "my" albo "oni" jest pytaniem politycznym. Chcemy
czy nie chcemy, polityka jest istotnym elementem egzystencji każdego z
nas. Lepiej to wiedzieć, niż ignorować. Choć Era Wodnika, era powszechnej
zabawy, usiłuje nakłonić do błogosławionej ignorancji.
A Judea, nowym służąc dziejom
O swych martwych słyszeć już
nie chciała.
Lecz wpełzały cienie w piach i glinę,
W każdej piędzi ziemi cień się chował,
Cień Butyrek wszystkich i Treblinek,
Wszystkich łotrostw, zdrad
i ukrzyżowań -
Ave Maria!...
(Aleksander Galicz, "Ave Maria", przeł. Wiktor Woroszylski)
Jakoś nie mieści mi się to w krainie łagodności, w której (przy całym
szacunku dla red. Janusza Deblessema) usiłuje się zamknąć za drutami
definicji poezję śpiewaną. Czy Butyrki i Treblinka to pejzaż z krainy
łagodności? Czy mądrzy z piosenki Okudżawy, którym "przybito stempelek na
łeb", tak że mówią im teraz ">>Ech, durnie żesz wy!<< A głupich jak zwykle
nie widać", mieszkają w krainie łagodności? Nie. Łagodność to coś, co się
łatwo zażywa, bezboleśnie trawi i nie czuje się, czy działa. Trzech
bohaterów niniejszych refleksji trzeba czuć. Nie sposób nie czuć. Nie
sposób nie powtarzać pytań, które za nas zadali.
Czy więc ich czas minął?
Owszem, można by tak sądzić po tym, co widziałem w Moskwie pięć lat temu.
Poszedłem na grób Wysockiego, a tam raptem parę przywiędłych kwiatków. A
niedaleko - mogiła, jak stos ofiarny, świeże wieńce jeden na drugim,
ludzie w natchnionym skupieniu i piosenki na okrągło z taśmy. Nie
Wysockiego, ale Talkowa, nowego idola, zastrzelonego przez ochroniarza
swojej rywalki z estrady. Talkow nie śpiewał o człowieku. Śpiewał o
krwawiącej, skrzywdzonej Rosji, z nowocześnie brzmiącym, rockowym
akompaniamentem. Taki rosyjski Leszek Czajkowski, co oddał powołanie barda
w partyjną służbę nacjonalistom. Trafił w swój czas i czas go trafił.
Ale czasy się zmieniają, przychodzą i znikają mody, snobizmy, style,
efektowne środki wyrazu. Niezmienny i niezmiennie nieodgadniony pozostaje
człowiek. Więc i ci, co swoją sztukę stworzyli z mozolnych, rzadko
pocieszających refleksji nad nim - nad sobą - też pozostaną. Choćby po to,
żeby bez końca powtarzać dla każdego z osobna pytanie Wysockiego:
"Wczoraj mi wolność przywrócili -
Co ja z nią, biedny, pocznę?
(przeł. J.K.)
Połowa lat 90. Mój ojciec spotyka na Mazurach młodych ludzi słuchających
Wysockiego. Pyta, czy im się podoba. Jeszcze jak! A co sądzą o tym, co
śpiewa? Nic nie sądzą, nie znają rosyjskiego. Więc co im się tak podoba?
"Czad".
Początek lat 80. Zbiórka pomidorów we Francji. Młodzież z Polski,
Hiszpanii, jakaś Amerykanka. Śpiewam swoje, naśladuję Wysockiego.
Zaśpiewaj "Modlitwę" Okudżawy - proszą.
Rok temu. Australia. Słucham Galicza. Sąsiad, Francuz z RPA, "Ja to znam"
- mówi. "To ten ukraiński Żyd z Rosji, którego KGB załatwiło w Paryżu
prądem"
Jacek Kaczmarski