06-02-2008, 08:20 PM
Być może nie wszyscy znają, więc na początek opowiadanie Cortazara:
Był czas, kiedy dużo myślałem o axolotlach. Chodziłem je oglądać do akwarium w Jardin des Plantes i spędzałem cale godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezruchu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem axolotlem.
Przypadek zawiódł mnie do nich pewnego wiosennego poranka, gdy po długiej zimie Paryż rozpościerał swój pawi ogon. Przeszedłem bulwar Port-Royal, bulwar Saint-Marcel, bulwar e'Hopital, ujrzałem wśród powszechnej szarości pierwsza zieleń i przypomniałem sobie o lwach. Byłem wielkim przyjacielem panter i lwów, lecz dotychczas nigdy jeszcze nie zdarzyło mi sie wniknąć w wilgotny, mroczny świat akwariów. Oparłem rower o kraty i poszedłem oglądać tulipany. Lwy były brzydkie i smutne, a moja pantera spała. Zdecydowałem się wiec obejrzeć akwaria i rzuciwszy obojętnym okiem na ryby, trafiłem do axolotlów. Przyglądałem się im godzinę, po czym odszedłem, niezdolny do myślenia o czymkolwiek innym.
W bibliotece Sainte-Genevieve zajrzałem do encyklopedii i dowiedziałem się, ze axolotle są neotenicznymi, posiadającymi skrzela larwami płazów ogoniastych z rodzaju amblistoma. Że pochodzą z Meksyku, poznałem od razu - wystarczyło spojrzeć na ich małe azteckie twarze. Przeczytałem, ze w Afryce znajdowano egzemplarze zdolne do życia poza wodą w okresach suszy, potem w sezonie deszczowym podejmujące swą normalna egzystencje. Podawano ich hiszpańska nazwę, ajolote - wzmiankowano, że są jadalne i ze w swoim czasie (tak jakby już tego zaniechano) z ich tłuszczu wyrabiano coś w rodzaju tranu.
Nie miałem zamiaru studiować dzieł specjalistycznych, lecz następnego dnia powróciłem do Jardin des Plantes. Przyzwyczaiłem się chodzić tam co rano, a nawet z rana i wieczorem. Odbierając mój bilet dozorca dziwnie się uśmiechał. Opierałem się o żelazną barierę, która otaczała akwarium, i patrzyłem na axolotle. Nie było w tym nic dziwnego; od pierwszej chwili czułem, że coś mnie z nimi wiąże, coś nieskończenie odległego i zapomnianego, co jednak wciąż jeszcze nas łączyło - wystarczyło raz zatrzymać się przed tym akwarium, w którym bulgotały pęcherzyki powietrza. Axolotle tłoczyły się na ciasnym i nędznym (nikt nie wie lepiej ode mnie, jak dalece ciasne i jest ono i nędzne) dnie z kamienia i mchu. Było ich dziewięć; większość z nich przytykała głowy do szyby i wpatrywała się w nadchodzących oczami ze złota. Zmieszany, prawie zawstydzony, uznałem, że jest jakiś bezwstyd w pochylaniu się nad tymi milczącymi, nieruchomymi sylwetkami, stłoczonymi na dnie akwarium. W myślach wybrałem jednego, który znajdował się trochę na uboczu po prawej stronie, żeby móc go lepiej obserwować. Zobaczyłem różowe przezroczyste ciało (przyszły mi na myśl chińskie statuetki z mlecznego szkła), przypominające małą, piętnastocentymetrową jaszczurkę, zakończone rybim ogonem o niezwykłej wprost delikatności - jest to najwrażliwsza część naszego ciała. Na jego plecach przezroczysta płetwa łączyła się z ogonem, ale najbardziej zafascynowały mnie łapki o miniaturowych, zakończonych paznokciami paluszkach, łapki zdecydowanie człowiecze, mimo, że nie mające formy ludzkiej ręki - jakże jednak mógłbym nie poznać, że były ludzkie? Wtedy to odkryłem ich oczy, ich twarz, twarz bez wyrazu, charakterystyczną z powodu tych właśnie oczu - dwóch otworów wielkości główek od szpilki, całych z przezroczystego złota, bez życia, a jednak patrzących, pozwalających memu wzrokowi przeniknąć poprzez zloty punkcik w głąb, zatapiać się w ich przejrzystej tajemnicy. Wąziutka czarna aureola otaczała oko, wyrysowując je w różowe ciało, w różową skamielinę trójkątnej głowy o opływowych nieregularnych konturach, które sprawiały, że przypominała nadgryziony zębem czasu posążek. W trójkątnym kształcie głowy pyszczek niknął jakoś i tylko z profilu można było zauważyć, że był duży; z przodu wyglądał jak ledwie widoczne pękniecie, jak rysa na alabastrze. Po obu stronach głowy, w miejscu uszu, sterczały maleńkie czerwone gałązki jakby z koralu, narośl roślinna, chyba skrzela. One jedyne w tym organizmie zdawały się żyć; w dwudziestosekundowych odstępach wznosiły się, sztywniały, po czym opadały z powrotem. Czasami jedna z łapek lekko drgała i widziałem, jak miniaturowe paluszki łagodnie opadają na mech. Bo w gruncie rzeczy my nie bardzo lubimy się ruszać - akwarium jest takie ciasne; przy najmniejszym poruszeniu potrącamy głową o czyjś ogon; wynikają z tego nieporozumienia, spory, zmęczenie. W bezruchu mniej odczuwa się upływanie czasu.
To ich nieruchomość sprawiła , że zafascynowany pochyliłem się nad nimi , kiedy po raz pierwszy. Wydawało mi się ,że niejasno odczuwam ich tajemne pragnienie: unicestwić czas i przestrzeń poprzez bezruch pełen obojętności .Później nauczyłem lepiej się je rozróżniać ; ich kurczące się skrzela , delikatne , błądzące po kamieniach łapki , nagłe ucieczki ( pływają falując całym ciałem) przekonały mnie że są zdolne wymknąć się z tego skamieniałego otępienia , w którym trwają godzinami . Szczególnie prześladowały mnie ich oczy. Nieopodal , w innych akwariach , ryby ukazywały mi głupkowatą naiwność swoich pięknych , podobnych do naszych oczu. Oczy axolotli mówiły o istnieniu jakiegoś innego życia , innego sposobu patrzenia . Przyklejałem twarz do szyby (zaniepokojony dozorca pokasływał od czasu do czasu) , ażeby lepiej widzieć maleńkie złote punkciki , ów wylot na nieskończenie powolny , nieskończenie daleki świat różowych stworzeń . Nie było po co stukać palcem o szybę tuż obok nosa -nigdy ani cienia reakcji .Oczy ze złota płonęły nadal swym słodkim i upiornym światłem , nadal spoglądały na mnie z dna niezgłębionej , przyprawiającej o zawrót głowy otchłani.
A jednak axolotle były nam bliskie. Wiedziałem o tym , zanim jeszcze sam zostałem axolotlem .Wiedziałem to od dnia , w którym po raz pierwszy do nich poszedłem . W przeciwieństwie do opinii większości ludzi , antropomorficzność małpich rysów potwierdza różnicę istniejącą miedzy nimi a nami , absolutny brak podobieństwa pomiędzy axolotlem a istotą ludzką świadczył o tym , że w moje rozpoznanie jest uzasadnione , że nie opieram się na żadnych łatwych analogiach .Były wprawdzie małe rączki ...Ale jaszczurka ma takie same i w niczym nie przypomina człowieka .Sądzę, że wszystko brało początek z głowy axolotla , zjej formy różowego trójkąta , z małych oczu ze złota .To coś patrzyło i wiedziało. To coś żądało. To nie były zwierzęta.
Stąd do mitologizowania tylko jeden krok, krok łatwy , niemalże nieunikniony . Skończyło się na tym , że w axolotlach dopatrzyłem się jakiegoś stadium metamorfozy , w którym nie udało im się jednak wyrzec w pełni tajemniczego pierwiastka ludzkiego. Wyobrażałem je sobie jako jednostki świadome , jako niewolników własnego ciała , wiekuistym wyrokiem skazanych na głębinową ciszę , na rozpaczliwe rozmyślania. Ich ślepe spojrzenia , ich złote oko pozbawione wyrazu , a przy tym tak przeraźliwie bystre - przenikało mnie jak wezwanie : "Ratuj nas , ratuj nas". Przyłapywałem się na szeptaniu słów pociechy , na przekazywaniu jakichś młodzieńczych nadziei. A one spoglądały na mnie nadal , nieruchome. Ni stąd , ni zowąd czerwone skrzelka sztywno prostowały się na ich głowach i wtedy czułem , jak przeszywa mnie głuchy ból. Może mnie widziały , może zdawały sobie sprawę z moich wysiłków , aby przeniknąć w ich nieprzeniknione życie? Nie były istotami ludzkimi , ale nigdy jeszcze nie odczuwałem tak ścisłego związku z żadnym zwierzęciem. Axolotle były jak gdyby świadkami czegoś , świadkami czasem przeistaczającymi się w straszliwych sędziów. Czułem się wobec nich podły - w tych przezroczystych oczach malowała się wręcz przerażająca czystość. Były to larwy , ale larwa to tyle co maska lub zjawa. Za tymi azteckimi , pozbawionymi wyrazu , a jednocześnie nieubłaganie okrutnymi twarzami jaki obraz oczekiwał swojej godziny?
Bałem się ich. Mam wrażenie ,że gdyby nie obecność innych zwiedzających i dozorcy , nie odważył bym się zostawać przy nich. "Pożera je pan wzrokiem" , śmiał się dozorca ; pewnie przypuszczał że nie jestem całkowicie normalny . Nie rozumiał ,że to one powoli pożerają mnie wzrokiem pełnym kanibalizmu ze złota . Nawet z dala od nich nie mogłem myśleć o niczym innym , fascynowały mnie na odległość. Chodziłem do nich dzień v; dzień, nocą wyobrażałem je sobie w ciemności, nieruchome, wysuwające powoli małą łapkę, która nagle natykała się na czyjąś inną. Może ich oczy widziały w nocy, może dzień nie miał dla nich końca... Oczy axolotli są pozbawione powiek.
Teraz wiem już, że nie było w tym nic dziwnego, że to musiało nastąpić. Pochylałem się nad akwarium, a one każdego ranka okazywały coraz bardziej, że mnie poznają. Cierpiały. Każdą cząstką ciała odbierałem to nieme cierpienie, tę torturę zdrętwiałą na dnie wody. Czegoś wypatrywały - nie istniejącego już dalekiego królestwa, czasów wolności, w których świat należał jeszcze do axolotli. Straszliwa maska, której udało się przezwyciężyć nawet przymusową martwotę ich twarzy z kamienia, bez najmniejszej wątpliwości zawierała bolesne orędzie cierpienia, dowód wiekuistego skazania na mękę tego płynnego pieklą. Daremnie tłumaczyłem sobie, że to moje przewrażliwienie obdarzało axolotle świadomością, której nie posiadały. Wiedzieliśmy - i ja, i one. Dlatego to, co nastąpiło, nie jest niezrozumiałe. Przylepiałem twarz do szyby akwarium, oczy moje po raz nie wiem który usiłowały zgłębić tajemnicę tamtych oczu ze złota, bez tęczówki i bez źrenicy, Z bardzo bliska widziałem głowę nieruchomego, dotykającego szyby axolotla. Nagle, ale bez zaskoczenia, zamiast axolotla ujrzałem swoją twarz przylepioną do szkła, z zewnątrz akwarium, z drugiej strony szyby. Po czym moja twarz oddaliła się i zrozumiałem. Jedno było dziwne: że mogłem myśleć tak jak przedtem, że mogłem jak przedtem widzieć. Kiedy to sobie uświadomiłem, odczułem grozę, jak człowiek pogrzebany żywcem. Zewnątrz moja twarz znowu zbliżała się do szyby, widziałem swoje usta o wargach zaciśniętych z wysiłku, aby zrozumieć axolotle. Byłem axolotlem i w sekundzie olśnienia dowiadywałem się, że żadne porozumienie nie jest możliwe. On był poza akwarium, jego myśl była myślą spoza akwarium. Mimo że go znałem, mimo że byłem nim - byłem axolotlem i byłem w moim świecie. Groza pochodziła stąd, że zrozumiałem to natychmiast - poczułem się uwięziony w ciele aksolotla, przeniesiony w nie wraz z ludzkim sposobem myślenia, żywcem pogrzebany w axolotlu, skazany na zachowywanie pełni świadomości wśród istot pozbawionych zdolności odczuwania. Ale to wrażenie nie trwało długo, łapeczka otarła się o moją twarz, odwracając się troszkę zobaczyłem koło siebie axolotla, który patrzył na mnie, i pojąłem, że on także wiedział; nie mogliśmy porozumieć się, ale wiedział także. Albo byłem jeszcze zamknięty w człowieku, albo myśleliśmy jak istoty ludzkie niezdolne do wysłowienia się, ograniczone do złocistego blasku naszych oczu, które patrzyły na tę przylepioną do szyby ludzką twarz.
Przychodził jeszcze wielokrotnie, ale ostatnio odwiedza nas rzadziej. Czasem nie widać go tygodniami. Był wczoraj, długo na mnie patrzył, po czym nagle odszedł. Wydaje mi się, że już się nami mniej interesuje, że raczej ulega jakiemuś nawykowi. Ponieważ nie mogę nic robić, mogę tylko myśleć - dużo o nim myślę. Przez jakiś czas trwało między nim a mną jakieś porozumienie, czuł się bardziej niż kiedykolwiek spętany obsesją prześladującej go tajemnicy. Ale teraz mosty są zerwane, gdyż to, co było jego obsesją, zmieniło się w axolotla nie mającego nic wspólnego z jego człowieczym życiem. Mam wrażenie, że na początku mogłem jeszcze w pewnej mierze - ale tylko w pewnej mierze - wstępować w niego, podtrzymywać w nim pragnienie poznania nas lepiej. Teraz jestem już definitywnie axolotlem i jeżeli myślę jak istota ludzka, to tylko dlatego, że axolotle pod swoją maską z różowego kamienia myślą jak ludzie. Wydaje mi się, że tę prawdę udało mi się przekazać w pierwszych dniach, kiedy jeszcze byłem nim. I w tej ostatecznej samotności, której już nic zakłóca swymi powrotami, pocieszam się, że może coś o nas napisze; będzie myślał, że opowiada bajkę, i napisze to wszystko o axolotlach.
A teraz świeżutkie zdjęcie axolotla z wrocławskiego zoo, zrobione w sytuacji (i fascynacji) podobnej do wyżej opisanej.
Był czas, kiedy dużo myślałem o axolotlach. Chodziłem je oglądać do akwarium w Jardin des Plantes i spędzałem cale godziny na przyglądaniu się im, obserwowaniu ich bezruchu, ich tajemniczych drgnień. A teraz sam jestem axolotlem.
Przypadek zawiódł mnie do nich pewnego wiosennego poranka, gdy po długiej zimie Paryż rozpościerał swój pawi ogon. Przeszedłem bulwar Port-Royal, bulwar Saint-Marcel, bulwar e'Hopital, ujrzałem wśród powszechnej szarości pierwsza zieleń i przypomniałem sobie o lwach. Byłem wielkim przyjacielem panter i lwów, lecz dotychczas nigdy jeszcze nie zdarzyło mi sie wniknąć w wilgotny, mroczny świat akwariów. Oparłem rower o kraty i poszedłem oglądać tulipany. Lwy były brzydkie i smutne, a moja pantera spała. Zdecydowałem się wiec obejrzeć akwaria i rzuciwszy obojętnym okiem na ryby, trafiłem do axolotlów. Przyglądałem się im godzinę, po czym odszedłem, niezdolny do myślenia o czymkolwiek innym.
W bibliotece Sainte-Genevieve zajrzałem do encyklopedii i dowiedziałem się, ze axolotle są neotenicznymi, posiadającymi skrzela larwami płazów ogoniastych z rodzaju amblistoma. Że pochodzą z Meksyku, poznałem od razu - wystarczyło spojrzeć na ich małe azteckie twarze. Przeczytałem, ze w Afryce znajdowano egzemplarze zdolne do życia poza wodą w okresach suszy, potem w sezonie deszczowym podejmujące swą normalna egzystencje. Podawano ich hiszpańska nazwę, ajolote - wzmiankowano, że są jadalne i ze w swoim czasie (tak jakby już tego zaniechano) z ich tłuszczu wyrabiano coś w rodzaju tranu.
Nie miałem zamiaru studiować dzieł specjalistycznych, lecz następnego dnia powróciłem do Jardin des Plantes. Przyzwyczaiłem się chodzić tam co rano, a nawet z rana i wieczorem. Odbierając mój bilet dozorca dziwnie się uśmiechał. Opierałem się o żelazną barierę, która otaczała akwarium, i patrzyłem na axolotle. Nie było w tym nic dziwnego; od pierwszej chwili czułem, że coś mnie z nimi wiąże, coś nieskończenie odległego i zapomnianego, co jednak wciąż jeszcze nas łączyło - wystarczyło raz zatrzymać się przed tym akwarium, w którym bulgotały pęcherzyki powietrza. Axolotle tłoczyły się na ciasnym i nędznym (nikt nie wie lepiej ode mnie, jak dalece ciasne i jest ono i nędzne) dnie z kamienia i mchu. Było ich dziewięć; większość z nich przytykała głowy do szyby i wpatrywała się w nadchodzących oczami ze złota. Zmieszany, prawie zawstydzony, uznałem, że jest jakiś bezwstyd w pochylaniu się nad tymi milczącymi, nieruchomymi sylwetkami, stłoczonymi na dnie akwarium. W myślach wybrałem jednego, który znajdował się trochę na uboczu po prawej stronie, żeby móc go lepiej obserwować. Zobaczyłem różowe przezroczyste ciało (przyszły mi na myśl chińskie statuetki z mlecznego szkła), przypominające małą, piętnastocentymetrową jaszczurkę, zakończone rybim ogonem o niezwykłej wprost delikatności - jest to najwrażliwsza część naszego ciała. Na jego plecach przezroczysta płetwa łączyła się z ogonem, ale najbardziej zafascynowały mnie łapki o miniaturowych, zakończonych paznokciami paluszkach, łapki zdecydowanie człowiecze, mimo, że nie mające formy ludzkiej ręki - jakże jednak mógłbym nie poznać, że były ludzkie? Wtedy to odkryłem ich oczy, ich twarz, twarz bez wyrazu, charakterystyczną z powodu tych właśnie oczu - dwóch otworów wielkości główek od szpilki, całych z przezroczystego złota, bez życia, a jednak patrzących, pozwalających memu wzrokowi przeniknąć poprzez zloty punkcik w głąb, zatapiać się w ich przejrzystej tajemnicy. Wąziutka czarna aureola otaczała oko, wyrysowując je w różowe ciało, w różową skamielinę trójkątnej głowy o opływowych nieregularnych konturach, które sprawiały, że przypominała nadgryziony zębem czasu posążek. W trójkątnym kształcie głowy pyszczek niknął jakoś i tylko z profilu można było zauważyć, że był duży; z przodu wyglądał jak ledwie widoczne pękniecie, jak rysa na alabastrze. Po obu stronach głowy, w miejscu uszu, sterczały maleńkie czerwone gałązki jakby z koralu, narośl roślinna, chyba skrzela. One jedyne w tym organizmie zdawały się żyć; w dwudziestosekundowych odstępach wznosiły się, sztywniały, po czym opadały z powrotem. Czasami jedna z łapek lekko drgała i widziałem, jak miniaturowe paluszki łagodnie opadają na mech. Bo w gruncie rzeczy my nie bardzo lubimy się ruszać - akwarium jest takie ciasne; przy najmniejszym poruszeniu potrącamy głową o czyjś ogon; wynikają z tego nieporozumienia, spory, zmęczenie. W bezruchu mniej odczuwa się upływanie czasu.
To ich nieruchomość sprawiła , że zafascynowany pochyliłem się nad nimi , kiedy po raz pierwszy. Wydawało mi się ,że niejasno odczuwam ich tajemne pragnienie: unicestwić czas i przestrzeń poprzez bezruch pełen obojętności .Później nauczyłem lepiej się je rozróżniać ; ich kurczące się skrzela , delikatne , błądzące po kamieniach łapki , nagłe ucieczki ( pływają falując całym ciałem) przekonały mnie że są zdolne wymknąć się z tego skamieniałego otępienia , w którym trwają godzinami . Szczególnie prześladowały mnie ich oczy. Nieopodal , w innych akwariach , ryby ukazywały mi głupkowatą naiwność swoich pięknych , podobnych do naszych oczu. Oczy axolotli mówiły o istnieniu jakiegoś innego życia , innego sposobu patrzenia . Przyklejałem twarz do szyby (zaniepokojony dozorca pokasływał od czasu do czasu) , ażeby lepiej widzieć maleńkie złote punkciki , ów wylot na nieskończenie powolny , nieskończenie daleki świat różowych stworzeń . Nie było po co stukać palcem o szybę tuż obok nosa -nigdy ani cienia reakcji .Oczy ze złota płonęły nadal swym słodkim i upiornym światłem , nadal spoglądały na mnie z dna niezgłębionej , przyprawiającej o zawrót głowy otchłani.
A jednak axolotle były nam bliskie. Wiedziałem o tym , zanim jeszcze sam zostałem axolotlem .Wiedziałem to od dnia , w którym po raz pierwszy do nich poszedłem . W przeciwieństwie do opinii większości ludzi , antropomorficzność małpich rysów potwierdza różnicę istniejącą miedzy nimi a nami , absolutny brak podobieństwa pomiędzy axolotlem a istotą ludzką świadczył o tym , że w moje rozpoznanie jest uzasadnione , że nie opieram się na żadnych łatwych analogiach .Były wprawdzie małe rączki ...Ale jaszczurka ma takie same i w niczym nie przypomina człowieka .Sądzę, że wszystko brało początek z głowy axolotla , zjej formy różowego trójkąta , z małych oczu ze złota .To coś patrzyło i wiedziało. To coś żądało. To nie były zwierzęta.
Stąd do mitologizowania tylko jeden krok, krok łatwy , niemalże nieunikniony . Skończyło się na tym , że w axolotlach dopatrzyłem się jakiegoś stadium metamorfozy , w którym nie udało im się jednak wyrzec w pełni tajemniczego pierwiastka ludzkiego. Wyobrażałem je sobie jako jednostki świadome , jako niewolników własnego ciała , wiekuistym wyrokiem skazanych na głębinową ciszę , na rozpaczliwe rozmyślania. Ich ślepe spojrzenia , ich złote oko pozbawione wyrazu , a przy tym tak przeraźliwie bystre - przenikało mnie jak wezwanie : "Ratuj nas , ratuj nas". Przyłapywałem się na szeptaniu słów pociechy , na przekazywaniu jakichś młodzieńczych nadziei. A one spoglądały na mnie nadal , nieruchome. Ni stąd , ni zowąd czerwone skrzelka sztywno prostowały się na ich głowach i wtedy czułem , jak przeszywa mnie głuchy ból. Może mnie widziały , może zdawały sobie sprawę z moich wysiłków , aby przeniknąć w ich nieprzeniknione życie? Nie były istotami ludzkimi , ale nigdy jeszcze nie odczuwałem tak ścisłego związku z żadnym zwierzęciem. Axolotle były jak gdyby świadkami czegoś , świadkami czasem przeistaczającymi się w straszliwych sędziów. Czułem się wobec nich podły - w tych przezroczystych oczach malowała się wręcz przerażająca czystość. Były to larwy , ale larwa to tyle co maska lub zjawa. Za tymi azteckimi , pozbawionymi wyrazu , a jednocześnie nieubłaganie okrutnymi twarzami jaki obraz oczekiwał swojej godziny?
Bałem się ich. Mam wrażenie ,że gdyby nie obecność innych zwiedzających i dozorcy , nie odważył bym się zostawać przy nich. "Pożera je pan wzrokiem" , śmiał się dozorca ; pewnie przypuszczał że nie jestem całkowicie normalny . Nie rozumiał ,że to one powoli pożerają mnie wzrokiem pełnym kanibalizmu ze złota . Nawet z dala od nich nie mogłem myśleć o niczym innym , fascynowały mnie na odległość. Chodziłem do nich dzień v; dzień, nocą wyobrażałem je sobie w ciemności, nieruchome, wysuwające powoli małą łapkę, która nagle natykała się na czyjąś inną. Może ich oczy widziały w nocy, może dzień nie miał dla nich końca... Oczy axolotli są pozbawione powiek.
Teraz wiem już, że nie było w tym nic dziwnego, że to musiało nastąpić. Pochylałem się nad akwarium, a one każdego ranka okazywały coraz bardziej, że mnie poznają. Cierpiały. Każdą cząstką ciała odbierałem to nieme cierpienie, tę torturę zdrętwiałą na dnie wody. Czegoś wypatrywały - nie istniejącego już dalekiego królestwa, czasów wolności, w których świat należał jeszcze do axolotli. Straszliwa maska, której udało się przezwyciężyć nawet przymusową martwotę ich twarzy z kamienia, bez najmniejszej wątpliwości zawierała bolesne orędzie cierpienia, dowód wiekuistego skazania na mękę tego płynnego pieklą. Daremnie tłumaczyłem sobie, że to moje przewrażliwienie obdarzało axolotle świadomością, której nie posiadały. Wiedzieliśmy - i ja, i one. Dlatego to, co nastąpiło, nie jest niezrozumiałe. Przylepiałem twarz do szyby akwarium, oczy moje po raz nie wiem który usiłowały zgłębić tajemnicę tamtych oczu ze złota, bez tęczówki i bez źrenicy, Z bardzo bliska widziałem głowę nieruchomego, dotykającego szyby axolotla. Nagle, ale bez zaskoczenia, zamiast axolotla ujrzałem swoją twarz przylepioną do szkła, z zewnątrz akwarium, z drugiej strony szyby. Po czym moja twarz oddaliła się i zrozumiałem. Jedno było dziwne: że mogłem myśleć tak jak przedtem, że mogłem jak przedtem widzieć. Kiedy to sobie uświadomiłem, odczułem grozę, jak człowiek pogrzebany żywcem. Zewnątrz moja twarz znowu zbliżała się do szyby, widziałem swoje usta o wargach zaciśniętych z wysiłku, aby zrozumieć axolotle. Byłem axolotlem i w sekundzie olśnienia dowiadywałem się, że żadne porozumienie nie jest możliwe. On był poza akwarium, jego myśl była myślą spoza akwarium. Mimo że go znałem, mimo że byłem nim - byłem axolotlem i byłem w moim świecie. Groza pochodziła stąd, że zrozumiałem to natychmiast - poczułem się uwięziony w ciele aksolotla, przeniesiony w nie wraz z ludzkim sposobem myślenia, żywcem pogrzebany w axolotlu, skazany na zachowywanie pełni świadomości wśród istot pozbawionych zdolności odczuwania. Ale to wrażenie nie trwało długo, łapeczka otarła się o moją twarz, odwracając się troszkę zobaczyłem koło siebie axolotla, który patrzył na mnie, i pojąłem, że on także wiedział; nie mogliśmy porozumieć się, ale wiedział także. Albo byłem jeszcze zamknięty w człowieku, albo myśleliśmy jak istoty ludzkie niezdolne do wysłowienia się, ograniczone do złocistego blasku naszych oczu, które patrzyły na tę przylepioną do szyby ludzką twarz.
Przychodził jeszcze wielokrotnie, ale ostatnio odwiedza nas rzadziej. Czasem nie widać go tygodniami. Był wczoraj, długo na mnie patrzył, po czym nagle odszedł. Wydaje mi się, że już się nami mniej interesuje, że raczej ulega jakiemuś nawykowi. Ponieważ nie mogę nic robić, mogę tylko myśleć - dużo o nim myślę. Przez jakiś czas trwało między nim a mną jakieś porozumienie, czuł się bardziej niż kiedykolwiek spętany obsesją prześladującej go tajemnicy. Ale teraz mosty są zerwane, gdyż to, co było jego obsesją, zmieniło się w axolotla nie mającego nic wspólnego z jego człowieczym życiem. Mam wrażenie, że na początku mogłem jeszcze w pewnej mierze - ale tylko w pewnej mierze - wstępować w niego, podtrzymywać w nim pragnienie poznania nas lepiej. Teraz jestem już definitywnie axolotlem i jeżeli myślę jak istota ludzka, to tylko dlatego, że axolotle pod swoją maską z różowego kamienia myślą jak ludzie. Wydaje mi się, że tę prawdę udało mi się przekazać w pierwszych dniach, kiedy jeszcze byłem nim. I w tej ostatecznej samotności, której już nic zakłóca swymi powrotami, pocieszam się, że może coś o nas napisze; będzie myślał, że opowiada bajkę, i napisze to wszystko o axolotlach.
A teraz świeżutkie zdjęcie axolotla z wrocławskiego zoo, zrobione w sytuacji (i fascynacji) podobnej do wyżej opisanej.