Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Rzeczpospolita kłamców. Salon
#61
Witam,
Poniżej artykuł Waldemara Łysiaka, którym odpiera on „zarzuty” panów D., a których „pismo” posłużyło Arturowi i Ani jako dowód na poparcie, moim zdaniem, fałszywej i oszczerczej tezy : <i>„Wszystko wskazuje na to, że W. Łysiak po prostu żyje z wypisywania bredni, kłamstw i oszczerstw.”</i>

„<b>Dwaj panowie z szafą</b>
Pełen zażenowania będę pisał to, co właśnie zaczynam pisać, stanowi bowiem dla każdego procedurę żenującą udowadnianie, iż nie jest się kłamczuchem, konfabulatorem lub <i>„baronem Munchausenem”</i>, gdy ludzie złej woli coś takiego ci zarzucają.
Tekst, na który faktograficznie niżej odpowiem, zawiera tyle przekłamań, przeinaczeń faktów, złośliwych interpretacji oraz zwykłych oszczerczych bredni, że kwalifikuje się do miana paszkwilu tout court. A że zawiera ich aż tyle - nie sposób będzie odpowiedzieć nań <i>„tout court”</i> (krótko), więc redakcja <b>„Tysola”</b> musi pogodzić się z faktem, że odpowiem bardzo obszernie, nie pomijając ani jednego zarzutu i ani jednego wątku wypichconego przez dwóch sygnatariuszy. Żadnego z tych panów nie znam osobiście, miałem tylko wątpliwą przyjemność zetknięcia się z bratem pana B. Dzierżawskiego, panem M. Dzierżawskim, gdy został on wiceprezesem UPR i gdy jako wojujący przeciwnik lustracji oraz wstąpienia Polski do NATO wszczął rewoltę przeciwko panu J. Korwin-Mikkemu, zmuszając go do zabarykadowania się na dwie doby w gabinecie (cały ten komediodramat relacjonowała wtedy - w roku 1995 - telewizja). Mój udział w tej aferze polegał na tym, że już wcześniej - kiedy Dzierżawski próbował mi wyklarować, jak niepotrzebne i gorszące są lustracyjne <i>„łowy na czarownice”</i> - powiedziałem mu, co myślę o takich jak on, a panu Mikke powiedziałem, co myślę o panu Dzierżawskim. Kilka tygodni później nastąpił ów nieudany „zamach stanu”. Lecz ad rem:
List panów Dzierżawskiego i Durskiego piętnuje nie tylko mnie - również redaktor Annę Poppek, która oparła swoje stwierdzenia na tekście przeze mnie publikowanym, do czego miała pełne prawo i jest Bogu ducha winna, ergo: nie jest w żadnym stopniu stroną sporu. Ciekawostka wszakże polega tu na tym, że ja wielokrotnie (od jesieni roku 1992), udzielając wywiadów, poruszałem „inkryminowany” temat, a także publikowałem teksty zawierające wzmianki a propos - i nikt wtedy oraz później (przez prawie 10 lat!) nie reagował sprzeciwem! Więcej — w ostatnim kwartale 1992 i pierwszym 1993 różne organizacje protestowały publicznie przeciwko <i>„pozbawieniu Waldemara Łysiaka katedry”, „wyrzuceniu Łysiaka z przyczyn politycznych”</i> etc. — i żadne władze wydziału czy Politechniki (ani związkowe, ani administracyjne) nie odważały się wtedy pisnąć jednego słowa „sprostowania”, tylko chowały głowy w piasek i udawały, że pada deszcz, gdy pluto im w twarz! Gdzie byli wówczas panowie Durski, Dzierżawski, ich koledzy oraz ich mocodawcy? Nie czytali gazet, nie nastawiali radia, nic nie słyszeli o sprawie, która narobiła sporo szumu? Przeczekali milcząco całą dekadę i dopiero wzięli się do prostowania Łysiakowych „przekrętów”! Czy tu czasem nie chodzi o to, że tak duży upływ czasu zamazuje przeszłość i selekcjonuje świadków (iluż starszych pracowników uczelni zmarło lub wyemigrowało, a młodsi - studenci Wydziału Architektury - masowo szukali poza ojczyzną architektonicznego chleba), zezwalając łatwiej manipulować faktami i swobodniej robić adresatom <i>„wodę z mózgu”</i>? Gwara rodzima wyprodukowała też inne kolokwialne porzekadło: <i>„wciskać kit”</i> komuś - i to właśnie uprawiają ze zdumiewającą mnie bezczelnością obaj sygnatariusze listu do <b>„Tysola”</b>. Wasz pech, panowie, polega na tym, że dziesięć lat to za mało, by czas mógł przetrzebić świadków totalnie, oraz na tym - przede wszystkim na tym - że ja mam pewien niewinny zwyczaj, będący przypadłością wrodzoną historyków: zachowuję wszystkie tyczące mnie dokumenty, nawet świstki! Vulgo: posiadam kilka segregatorów z dokumentami tyczącymi mojej pracy na uczelni w latach 1972-1992. Życzę panom powodzenia przy udowadnianiu, że są to wszystko dokumenty (teksty, nadruki, pieczątki, podpisy itd.) sfałszowane przeze mnie. A teraz już konkretnie:
Dwaj panowie D. wysunęli przeciwko Łysiakowi 11 zarzutów, które potraktuję zachowując ich pierwotną kolejność:
<b>l. Panowie D. twierdzą, że katedra Historii Kultury i Cywilizacji nigdy nie istniała na Wydziale Architektury PW. </b> Tymczasem taka swoiście autonomiczna placówka dydaktyki istniała przez ponad ćwierć wieku. Był to osobny, niezbędny do uzyskania absolutorium przedmiot wykładowo-zaliczeniowo-egzaminacyjny, mający swojego suwerennego wykładowcę tudzież oficjalną nazwę Historia Kultury i Cywilizacji, powszechnie zwany na wydziale katedrą, chociaż tytularnie nie posiadający w swej nazwie tego słowa. Ta jednowyrazowa rozbieżność między nazwą zwyczajowo przyjętą a formalną, będąca dla panów D. bazą wysuwanych przeciwko mnie oskarżeń, domaga się szerszego wyjaśnienia, co zrobię w punkcie 4, gdyż tam panowie D. rozwinęli ten zarzut. Tutaj nadmienię jeszcze tylko, że Historia Kultury i Cywilizacji wykładana była studentom ostatniego roku studiów, bezpośrednio po którym student bronił dyplomu i otrzymywał tytuł magisterski.
<b>2. Panowie D. twierdzą, że jednostką o charakterze suwerennej katedry mógł kierować wyłącznie dydaktyk z formalnym tytułem profesora. </b> Tymczasem na Wydziale Architektury PW całymi instytutami kierowali wielokrotnie i wieloletnie docenci, a zakładami doktorzy. Historią Kultury i Cywilizacji kierował przez kilkanaście lat doktor (później docent) S. Wiliński, a po nim przez kilkanaście lat jego były asystent, dr W. Łysiak. Właśnie brak w formalnej nazwie jednostki słowa <i>„katedra”</i> (formalnie - jak już wspomniałem - był to „tylko” osobny <i> „przedmiot” </i>) umożliwiał powierzanie jej kierowniczego prowadzenia dydaktykom bez tytułu profesorskiego. Tak doc. Wiliński, jak i ja, nosiliśmy formalny tytuł <i> „starszego wykładowcy” </i>. Panu Wilińskiemu w zdobyciu formalnej profesury przeszkodziła długoletnia ciężka choroba i przedwczesna śmierć. Ja nawet nie próbowałem robić habilitacji umożliwiającej starania o profesurę, bo mój jawnie demonstrowany antykomunizm i ciągłe zatargi z wydziałową POP — a priori wykluczały choćby cień szansy na uzyskanie tego stopnia od władz.
<b>3. Panowie D. nieomal szyderczo wskazują sprzeczność między rzekomym rekomendowaniem a prześladowaniem mojej osoby przez PZPR. </b>Tymczasem jest to złośli-wość równie głupia, co fałszywa praktycznie gdyż wpływ POP na wydziale, aczkolwiek duży, me zawsze był decydujący Komuna wydziałowa miała swoje okresy prosperity (np. po marcu 1968, gdy dokonywała czystek wśród <i> „starej kadry” </i> profesorskiej), lecz również okresy słabości (np. w drugiej połowie lat 70-ych, gdy <i> „starzy” </i> profesorowie, którym udało się przetrwać, umieli się jej przeciwstawić i bronić względnej przyzwoitości programowej wydziału). Niech jako dowód posłuży historia obrony mojej pracy doktorskiej.
Broniłem doktoratu w roku 1977. Po jego prezentacji i naukowej dyskusji tyczącej szczegółów rozprawy zebrała się Rada Wydziału, by zatwierdzić tytuł. Sprzeciwił się temu, występując z gwałtownym atakiem na mnie, wydziałowy sekretarz POP, wskazując moją <i>„niewłaściwą postawę polityczną demoralizującą studentów”</i>, został jednak przywołany do porządku przez profesora K. Wejcherta (lub przez profesora C. W. Krassowskiego - tego szczegółu już nie pomnę) uwagą że rozpatrywane mają być nie <i>„poglądy polityczne doktoranta”</i> tylko <i>„walory naukowe zaprezentowanej rozprawy”</i>. Wówczas sekretarz podniósł kwestię inną - stwierdził że owo prezentowanie było w moim wykonaniu obrazą władz uczelni gdyż <i>„doktorant prowokacyjnie ubrał dżinsy”</i> (sic!). Głębia tego spiczu zamurowała Radę. Ciszę przerwała profesor H Adamczewska-Wejchert, zwracając się do towarzysza sekretarza z kategorycznie wyartykułowanym pytaniem:
-Panie docencie, czy poza tymi dżinsami ma pan jeszcze jakieś inne naukowe kontrargumenty przeciw rozprawie?!...
Oto jak wyglądało <i>„rekomendowanie”</i> Łysiaka przez PZPR. Riposta, którą pani profesor Wejchertowa zamknęła usta sekretarzowi POP, przeszła do anegdotycznej legendy Wydziału Architektury - długie lata opowiadano ją jako historyjkę świadczącą, iż <i>„stara kadra”</i> trzyma fason. Profesorostwo Wejchertowie budowali wtedy będące oczkiem w głowie reżimu Nowe Tychy i byli tak potężni, iż wydziałowa POP mogła im <i> „nagwizdać” </i>. To dzięki tym <i>„starym”</i> o głośnych nazwiskach - dzięki profesorom Hryniewieckiemu (którego podwładnym był mój ojciec przy budowie Stadionu Dziesięciolecia), Biegańskiemu, Plapisowi, Zachwatowiczowi, Wejchertom i in. - nie zostałem relegowany ze studiów, gdy przyjechał do Warszawy Breżniew i na naszym wydziale radio robiło sondę hagiograficzną, zadając <i> „braci studenckiej” </i> m.in. takie pytanie: <i> „Który aspekt braterskich stosunków polsko-radzieckich chciałbyś poruszyć jako najważniejszy mogąc rozmawiać z towarzyszem Breżniewem?” („Powiedziałbym: oddaj Lwów!” </i> - brzmiała moja wypowiedź do mikrofonu). To dzięki nim nie zostałem wywalony z pracy gdy w 1978 zaatakował mnie gwałtownie na łamach <b>„Nowych Dróg”</b> (centralnego organu PZPR) sam mocarny A. Werblan (główny <i> „ideolog partyjny” </i>, sekretarz KC, dyrektor Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu) - zdjęto wtedy tylko z maszyn drukarskich dwie moje książki. I dzięki tym ludziom, chociaż niektórych przedwcześnie emerytowano w dekadzie po <i> „reformie marcowej” </i>, mogłem tyle lat funkcjonować na wydziale, prowadząc pracę dydaktyczną. A później, w latach 80-ych, gdy dwukrotnie próbowali w sposób formalny usunąć mnie z uczelni <i> „nowi” </i>, wśród których miałem legion wrogów („kochających” Łysiaka m.in. za to, że rokrocznie zwyciężałem w ogłaszanym przez studentów rankingu na najlepszego wykładowcę Wy- działu Architektury) - dwukrotnie przeszkodzili temu studenci, grożąc strajkiem (o czym każdorazowo pisała prasa podziemna). Za pierwszym razem strajk się już rozpoczął; za drugim wyprzedziła go POP (!), powodując cofnięcie dymisji. Tak jest (panów D. ucieszy to zapewne) - POP uratowała wtedy Łysiakowi stanowisko! Poinformował mnie o tym któryś z kolegów - jeśli dobrze pamiętam szef katedry (czyli według <i> „pomarcowej” </i> tytulatury: zakładu) Rysunku, Malarstwa i Rzeźby, doc. H. Dąbrowski - mówiąc:
- Stary, wiesz kto ci ochronił tyłek? Partia! Gdyby wybuchły teraz zamieszki na wydziale, to oni pierwsi daliby łby jako ci, którzy nie umieli utrzymać tu spokoju! Dobre, co?
Pan Dzierżawski, ówczesny prominent Solidarności, winien pamiętać tę aferę świetnie, ale - jak mówi stare porzekadło - <i> „Dobra pamięć to umieć zapomnieć o tym, czego lepiej nie pamiętać” </i>.
<b>4. Panowie D. przypominają, że w latach mojej pracy na uczelni (1972-1992) obowiązywał <i> „bezkatedralny system instytutowo-zakładowy” </i>, więc nie mogłem kierować katedrą. </b> Fakt - po marcu 1968 reżim docisnął śrubę i chcąc maksymalnie ograniczyć kierowniczą niezależność wyższych stopniem pracowników akademickich, wprowadził według wzoru sowieckiego silną centralizację, przemianowując katedry na zakłady i grupując kilka do kilkunastu zakładów pod jedną czapą instytutu. Rej wodzić zaczęli wtedy osławieni <i> „marcowi docenci” </i>, szybko zdobywający tytuły profesorskie i sukcesywnie zastępujący <i> „starych” </i> profesorów (przykładowo: stanowisko prof. J. Hryniewieckiego objął wydziałowy sekretarz POP). Środowisko akademickie przyjmowało tę bolszewizację z oczywistą pogardą i wrogością, ale co mogło zrobić? Mogło tylko cicho sabotować nową tytulaturę, dlatego termin <i> „katedra” </i>, stosowany wobec danego przedmiotu wykładowego, nie wyszedł z obiegu - posługiwano się nim często w kontaktach bezpośrednich (rozmowach, informacjach) przez wiele następnych lat (studenci używali go nagminnie również). Niektórzy <i> „starzy” </i> profesorowie ośmielali się posługiwać nim dalej oficjalnie, exemplum prof. J. Zachwatowicz. Posiadam pisma profesora Zachwatowicza z lat 1969, 1970, 1971 i 1972, w których używa on wyłącznie tego terminu. Przykładowo: A. D. 1969, opiniując nie bez superlatywów moje badania zabytków fortyfikacji (pismo to było rekomendacją na obowiązkowy staż postudialny w Pracowniach Konserwacji Zabytków) — profesor występował jako <i> „kierownik Katedry Architektury Polskiej” </i>; identycznej formuły użył, gdy w 1972 roku korespondował z prof. Angelisem d'Ossatem w sprawie mojego dyplomu na Uniwersytecie Rzymskim. Panom D. radzę, by sięgnęli do tych pism dla nazwania Zachwatowicza baronem Munchhausenem, bo przecież bezprawnie szermował terminem <i> „katedra” </i>, gdy od dawna już obowiązywał <i> „bezkatedralny system instytutowo-zakładowy” </i>!
Ponieważ panowie D. w swoim liście nie tylko żonglują faktami i cyframi (o czym za chwilę), lecz co i rusz <i> „udają Greka” </i>, jakby się dopiero narodzili albo <i> „urwali z choinki” </i> bądź przybyli z Marsa - muszę im wyklarować jeszcze jedną ważną (być może najważniejszą) rzecz tyczącą katedry. Otóż gniew środowiska akademickiego wobec <i> „marcowej reformy” </i> nie wynikał tylko z gwałtu centralizacyjnego władz, lecz przede wszystkim z podeptania przez reżim tradycji polskiej, w której słowo katedra (oznaczające pierwotnie pulpit wykładowcy) było synonimem danego przedmiotu nauczania. Ten, kto dany przedmiot samodzielnie opracował, wykładał i kontrolował rezultat egzaminem - był panem katedry. A nie zakładu. Zakład, proszę panów, to może być drobiarski lub hutniczy lub karny, a nie dydaktyczny! Suwerennie prowadzony przedmiot po polsku nazywa się katedrą, mimo że po sowiecku inaczej.
<b>5. Panowie D. twierdzą, że nigdy nie powierzono mi <i> „funkcji kierowniczej w strukturach akademickich”. </i> </b> Wynika z tego, że pełnione przeze mnie takie funkcje są moją halucynacją Łysiakową <i> „rzeczywistością wirtualną” </i>. Twierdzenie panów D. zabiłoby śmiechem kilkanaście roczników moich studentów (rocznik to 90-130 studentów), którzy słuchali moich wykładów i zaliczali u mnie (tylko u mnie) Historię Kultury i Cywilizacji, lecz póki co odwołam się do dokumentów.
Przez kilka pierwszych lat pracowałem na uczelni jako <i> „starszy asystent-specjalista” </i>, prowadząc zajęcia (tzw. <i> „ćwiczenia” </i>) z Historii Architektury oraz z Konserwacji Zabytków, lecz przede wszystkim wspomagając doc. Wilińskiego, który kierował Historią Kultury i Cywilizacji. Pogarszający się stan zdrowia szefa, jego coraz częstsza nieobecność (pobyty w szpitalu), sprawiał, że długimi okresami musiałem sam prowadzić przedmiot. Już w roku 1977 doc. Wiliński w szpitalu podpisywał przywożone tam przeze mnie listy egzaminacyjne. Wtedy to objąłem pierwszą formalną <i> „funkcję kierowniczą” </i> na Wydziale. Elektroniki. Będąc „u siebie” p/o szefa Historii Kultury i Cywilizacji, zostałem zatrudniony (z tytułem adiunkta, 1977) przez chcącą dohumanizować swych magistrantów Elektronikę jako szef przedmiotu Historia Kultury i Sztuki na owym wydziale. Prowadziłem tam dla studentów piątego roku wykłady i zaliczenia ledwie trzy lata (do 1979). Dłużej nie mogłem, bo odszedł doc. Wiliński i przydzielono mi zbyt wiele obowiązków na Wydziale Architektury. Nie tylko powierzono mi, jako <i> „starszemu wykładowcy” </i> (1979), suwerenne prowadzenie przedmiotu Historia Kultury i Cywilizacji, lecz równocześnie zostałem mianowany wykładowcą (jednym wśród kilku) na studiach ponaddyplomowych (Studium Podyplomowe Konserwacji Zabytków PW) i nie zwolniony z obowiązku prowadzenia przedmagisterskich grup zajęciowych przedmiotu Konserwacja Zabytków (szefem tego przedmiotu był doc. A. Gruszecki).
Do ewentualnego wglądu dla panów D. mam stosy odnośnych dokumentów, m.in. blankietów z listami egzaminacyjnymi Dziekanatu Wydziału Architektury PW, opatrzonych nadrukiem: <b><i> „Dzienne Studia Magisterskie - Historia Kultury i Cywilizacji — prowadzący dr W. Łysiak”. </i> </b> Panu Dzierżawskiemu, dygnitarzowi Solidarności wydziałowej w latach 80-ych dedykuję cytat z zaświadczenia wydanego przez dziekanat dnia 11-V-1985: <i> „Dr Waldemar Łysiak pracuje w Instytucie Podstaw Rozwoju Architektury PW od dnia 16 X 1972 prowadząc samodzielnie zajęcia dydaktyczne z Historii Kultury i Cywilizacji jako jedyny specjalista w tym zakresie”</i> (pieczęć wydziału, pieczęć i podpis zastępcy dyrektora instytutu itd. - wszystko pewnie sfałszowane, jeśli wierzyć elukubracji panów D.). Takich dokumentów mogę cytować mnóstwo, rumieniąc się przy tym, bo - jak napomknąłem we wstępie tej wymuszonej potwarzowym atakiem pisaniny - jest to klasyczne <i> „dowodzenie o wielbłądzie” </i>.
I jeszcze jedno: wspomniana w cytacie <i> „samodzielność” </i>, czyli praktyczna (choć nie formalna) autonomiczność, była absolutna (od ustalania tematyki wykładów do ustalania pytań egzaminacyjnych, formy egzaminów, rodzaju testów, kategorii zaliczeń etc.) - przez władze uczelni rokrocznie potwierdzana nie kontrolowana i nie sterowana (czasami tylko upominano mnie ustnie, bym zaprzestał antykomunistycznych wtrętów podczas wykładów). Samodzielnie również reprezentowałem moją katedrę na sympozjach i konferencjach naukowych. Gdy po 12 latach tego mojego <i> „kierownictwa”</i> władze dla partykularnego celu (chęć zaliczenia ustosunkowanemu studentowi, któremu zaliczenia odmówiłem), spróbowały sztuczki ograniczającej moją samodzielność, doszło do publicznej awantury, która stała się wytęsknionym formalnym pretekstem usunięcia mnie z wydziału. Ale o tym później.
<b>6. Panowie D. twierdzą, że zatrudniony byłem na pół etatu i że ze 150 godzin zajęć dydaktycznych odpracowywałem ledwie 30. </b> Nie wiem, czy jest to z ich strony świadome (i to grube) kłamstwo, czy tylko ignorancja, kompletna nieznajomość faktów, wobec których zabierają głos.
Zatrudniony zostałem przez PW <i> „w wymiarze pełnym” </i> (jak głosi formuła umowy). Pełny etat dydaktyczny obejmował wszelako dwie rzeczy - tzw. <i> „pensum” </i> (liczba godzin dydaktycznych do odpracowania) i całą resztę (prace organizacyjne instytutu, biurokratyczne nie związane z dydaktyką porządkowe, archiwizacyjne etc. etc.). Wśród tych drugich poczesne miejsce zajmowały rytualne instytutowe nasiadówki, pełne bezproduktywnego ględzenia (także ideologicznego), <i> „podsumowywania”, „ustalania”, „weryfikowania”, „prognozowania” „programowania” </i> itp. Tego unikałem jak zarazy notorycznie się nie stawiając, za co regularnie otrzymywałem pisemne nagany, które inkrustują dziś mój zbiór dokumentów. Zabawa ta trwała do roku 1979 i dłużej trwać nie mogła, bo właśnie wtedy awansowałem na <i> „starszego wykładowcę” </i> i decyzją uczelnianych władz przejąłem autonomiczne prowadzenie Historii Kultury i Cywilizacji. Jak już wszakże była mowa: autonomiczne dydaktycznie (katedralnie), ale nie biurokratycznie - dalej miałem nad sobą biurokratyczną czapę instytutu obejmującą wszystkie zakłady. Nie chcąc na tak poważnym stanowisku kontynuować absencyjno-naganowej kontestacji nasiadówek, zwróciłem się do dyrektora instytutu z następującą propozycją: zmniejszcie mi etat i wynagrodzenie o połowę, nie zmniejszając godzinowego <i> „pensum”</i> dydaktycznego, ale uwolnijcie mnie od wszelkich pozadydaktycznych obowiązków. Moją propozycję przyjęto. Tak więc nowe zatrudnienie, w formalnym wymiarze połowy etatu, wywalczyłem sobie A. D. 1979 sam. Zaś jeśli chodzi o <i> „pensum” </i> (powtarzam: nie zmniejszone półetatowo), to wbrew twierdzeniom panów D. nie tylko nie okroiłem go, lecz przeciwnie — powiększyłem (darmowo) o 100-200 procent!
Liczba godzin, która wystarczała doc. Wilińskiemu (2 godziny wykładu tygodniowo) - Łysiakowi nie wystarczała. Udałem się do dziekana i zakomunikowałem, że opracowany przeze mnie kurs Historii Kultury i Cywilizacji (głównie sztuki plastyczne, ale również filozofia, literatura, teatr, prądy umysłowe etc.) nie da się żadnym sposobem zmieścić w na-rzuconym wymiarze godzin. Pokazałem prawie tysiąc wykonanych przeze mnie plansz ilustracyjnych, streściłem proponowany (zupełnie nowy) cykl wykładów i zażądałem trzykrotnego zwiększenia godzin dla jego sensownej realizacji. Dziekan stwierdził, że jest pod wrażeniem, ale moja prośba jest formalnie nie do spełnienia. Ma wszakże propozycję:
- Panie doktorze, jeżeli studenci wyrażą zgodę i znajdą wolne sale na więcej godzin, może pan <i> „poza ramówką” </i> zwiększyć dowolnie liczbę wykładów.
Ci, którzy na wydziale sądzili, że <i> „sprawa się rypnie” </i> - srodze się zawiedli. Co prawda wykłady, w przeciwieństwie do <i> „ćwiczeń” </i>, „ustawowo” nie były obowiązkowe (listę obecności prowadzącym sprawdzać było wolno tylko na ćwiczeniowych zajęciach), lecz studenci entuzjastycznie przyjęli moją propozycję, znaleźli wolne sale (przemiennie dwie główne wykładowe aule wydziału) i uczęszczali na Historię Kultury i Cywilizacji „ponadnormatywnie” (przychodzili nawet studenci z innych warszawskich uczelni i przyjeżdżali studenci z uczelni pozawarszawskich) - aula była zawsze (przez 12 lat) szczelnie wypełniona. Co inspirowało „ciepłymi” uczuciami wobec mnie tych kolegów-profesorów, którzy ze względu na wspomnianą nieobowiązkowość wykładową mówili podczas swych wykładów do kilkunastu osób.
Resumując: zwiększyłem sam (bezpłatnie, nazwijmy to: <i> „w czynie społecznym” </i>) swoje <i> „pensum” </i> wykładowe o 100-200 procent (4-6 godzin wykładów tygodniowo), do czego dochodziły 4 godziny zajęciowe z dwoma grupami Konserwacji Zabytków, wykłady na Studium Podyplomowym, plus wiele godzin konsultacyjnych i egzaminacyjnych semestralnie. Panowie D. zechcą wziąć teraz kalkulatory i przeliczyć sobie. W razie wątpliwości służę dokumentami, a jeśli panowie nie lubią czytać - proszę zapytać któregokolwiek studenta spośród kilkunastu wyedukowanych przeze mnie roczników (prawie 2 tysiące studentów): ile godzin wykładów tygodniowo prowadził z nimi szef Historii Kultury i Cywilizacji!
<b>7. Panowie D. twierdzą, że nigdy nie dotarły do władz uczelni żadne protesty przeciwko usunięciu mnie z pracy. </b> Jest to ważny donos na Pocztę Polską III Rzeczypospolitej, bo sygnatariusze publikowanych w prasie protestów jasno głosili, iż zostały one wysłane władzom PW, WA PW tudzież do Ministerstwa Edukacji Narodowej. Protestowały partie prawicowe, stowarzyszenia patriotyczne, grupa oficerów-antykomunistów „Viritim” itd. W kilkunastu pismach i gazetach ukazało się m.in. takie ogłoszenie:
<i> „Stanowczo protestujemy przeciwko zwolnieniu doktora Waldemara Łysiaka z pracy na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej (...) Obecne zwolnienie, mimo sprzeciwu studentów, jest przejawem czystki wobec osób inaczej myślących, przeprowadzanej za rządów pani Suchockiej. Ma ono wyraźnie charakter polityczny (...) Widzimy w tym zastępowanie dawnego modelu PZPR przez Unię Demokratyczną”. </i>
Panowie D. prasy albo nie czytają, albo tzw. <i> „moment reagowania” </i> mają spóźniony o lat 9.
<b>8. Panowie D. wypominają mi, iż podpisałem dokument dymisyjny z 1992 roku.</b> W dokumencie tym ówczesny dziekan Wydziału Architektury, doc. K. Kuczyński, informował mnie, że zostaję jednostronną decyzją zwolniony (<i> „rozwiązuję z. panem umowę o pracę” </i>), i prosił, bym przyjął to do wiadomości własnoręcznym podpisem. Przyjąłem i posłałem ich wszystkich w diabły, mając już dość zamtuza. Zupełnie nie ma z tą dymisją związku fakt, że w ramach problemu <i> „Szkody wyrządzane zabytkom przez złe adaptacje i nowe dobudowy” </i> kolejne roczniki moich studentów uczęszczających na zajęcia z Konserwacji Zabytków otrzymywały ode mnie jako temat do krytycznej analizy m.in. fatalny projekt rozbudowania zabytkowego gmachu Wydziału Architektury (autorem tego projektu był... doc. K. Kuczyński), tak jak obecny atak pana Dzierżawskiego na mnie nie ma nic wspólnego z moim atakiem na jego kontrlustracyjnego brata.
<b>9. Panowie D. twierdzą, iż nieprawdą jest, że odebrano mi etat z przyczyn politycznych, bo na taki casus „ nie pozwalało prawo”. </b> To ostatnie sformułowanie musi rozbawić każdego mającego normalnie ułożone klepki obywatela kraju, w którym prawo zabrania tylu rzeczy permanentnie, publicznie i bezkarnie praktykowanych. Jeśli zaś chodzi o przyczyny zdymisjonowania mnie, to zawsze mówiłem, iż niebagatelną wśród nich były moje wojenki z władzami uczelni o elementarną przyzwoitość jej funkcjonowania. Ten sam aspekt figuruje również w przywoływanej przez panów D. rozmowie z red. Poppek, gdzie dziennikarka wyraźnie mówi, iż o politycznych przyczynach zwolnienia Łysiaka pisała prasa. Boję się, że gdybym zacytował jakąś spośród ówczesnych prawicowych gazet (choćby <b>„Najwyższy Czas!”</b>) udostępniających mi wtedy swoje łamy, zostałbym przez panów D. oskarżony o korzystanie z <i> „sitwy” </i>, a ta gazeta o brak wiarygodności, vulgo: o robienie klaki „swojemu” publicyście, zacytuję więc <b>„Dziennik Katolicki SŁOWO”</b>, z którym nigdy ani przez sekundę nie byłem związany, a Z. Lipińskiego (autora tekstu) nigdy nie widziałem na oczy:
<i>”<<Operację Łysiak>> przeprowadzono finezyjnie. Studenci protestowali, ale &laquo;różowi&raquo; okazali się sprytniejsi (...) Protestujących studentów uspokojono, że za kilka miesięcy Łysiak znowu przystąpi do wykładów, bowiem nowy system nauczania i zatrudniania polega m. in. na zblokowaniu wykładów Z jednego przedmiotu w krótkim czasie. System zafunkcjonował, ale bez Łysiaka (...) Wiele środowisk podejrzewa, iż nie tylko prezentowane podczas wykładów poglądy oraz wykrywanie afer dziejących się na wydziale (związanych z zaliczeniami, egzaminami itp.) przyczyniło się do jego usunięcia. Ich zdaniem zadecydowały dwie książki Łysiaka - <b>„Lepszy”</b> i zwłaszcza <b>„Najlepszy”</b> - w których autor nie zostawił suchej nitki na lewicy solidarnościowej, a szczególnie na jej guru, Adamie Michniku (...) Uruchomiono mechanizm vendetty, twierdzą ci, którzy podejrzewają polityczne motywy zwolnienia Łysiaka”. </i>
Podejrzenia te nie były bez logicznych przesłanek o tyle, że zostałem usunięty z pracy bezpośrednio po tym jak <b> „Wprost” </b> opublikowało dwukolumnowy artykuł wymierzony w moją osobę, będący niby recenzją z właśnie <i>„rzuconego na rynek”</i> <b> „Najlepszego” </b>, w istocie zaś linczem, bezpardonowym odsądzeniem mnie od czci i wiary za antymichnikowskie i antyudeckie fragmenty książki (tylko nimi się interesowano). Takich linczujących mnie pseudorecenzji prasa lewicowa zaserwowała wówczas kilkanaście. Wczesną wiosną 1993 podsumował to znany publicysta, R. A. Ziemkiewicz, na łamach prawicowego tygodnika <b>„Spotkania”</b> (do informacji panów D.: z tym pismem również nie miałem jakichkolwiek kontaktów), tekstem pt. <b>„Niebezpiecznie, panie Łysiak!”</b>:
<i> „Żadna wydana w Polsce książka nie spotkała się w minionym roku z tak zmasowanym atakiem jak <b>„Najlepszy”</b> Waldemara Łysiaka. Żadnej nie potraktowano równie pretekstowo, pod pozorem oceny dzieła rozprawiając się z jej autorem (...) Fala ataków prasowych i Łysiak po 20 latach pracy na Wydziale Architektury PW znalazł się na bruku. Wymówienie nastąpiło &laquo; z przyczyn ekonomicznych&raquo; i zapewne tylko zbiegowi okoliczności należy przypisać fakt, że niemal jednocześnie z usunięciem Łysiaka rektor Politechniki wydał także polecenie niewpuszczenia zwolenników Jana Olszewskiego do auli Politechniki, mimo że za jej wynajęcie wniesiono już wcześniej uzgodnioną opłatę”.</i>
<b>10. Panowie D. zarzucają mi, że nigdy nie należałem do Solidarności. </b> Równie dobrze można zarzucać wilkowi, że nie jest trawożerny - każdy mój czytelnik wie (tłumaczyłem to mnóstwo razy), iż nigdy nie należałem i nie będę należał do żadnej organizacji, bo mam fobię antyorganizacyjną (nie należałem również do ZLP, choć Wydział Kultury KC PZPR próbował wymusić to na mnie za pomocą szykan). Ale nawet gdybym nie miał takiego „uczulenia” i wstąpił do Solidarności, szybko bym się wypisał, widząc jacy ludzie gremialnie się tam zapisują razem z ludźmi przyzwoitymi. Podobnie publicystykę w <i> „drugim obiegu” </i> (pseudonim: Mark W. Kingden) uprawiałem tylko do momentu, gdy przyszły wieści o ślubie córki Urbana z pracownikiem podziemnego wydawnictwa i o weselu tej pary, na którym esbecja i dysydencja solidarnie spijały sobie <i> „miód i wino” </i> z dzióbków. Chrzanię taki interes! - pomyślałem wtedy, i „złamałem" drugoobiegowe pióro.
<b>11. I wreszcie panowie D. zarzucają mi wywołanie na uczelni awantury publicznej i karczemnej.</b> Nie była ona karczemna, tylko dziekańska (bo nie w karczmie, tylko w dziekanacie), a lepiej byłoby rzec: stajniano-augiaszowa. I miała jako solidną podstawę gangrenę zaliczeniowo-egzaminacyjną korodującą wydział, dzięki czemu nie był to incydent pierwszy ani nawet dziesiąty. Przekroczyłem już wszakże limit szpaltowy dany mi na tę ripostę przez szefa <b><i>„Tysola” </i></b>, red. Gelberga, więc teraz kończę, a za tydzień przytoczę (z detalami i nazwiskami) kilka wewnątrzwydziałowych „anegdot”, pokazując kulisy funkcjonowania architektonicznej <i>„alma mater”</i>. Wywołaliście, panowie, wilka z lasu, więc dostaniecie to, co sprowokowaliście swoją oszczerczą hucpą.

Przypomina mi się film Polańskiego <b> „Dwaj ludzie z szafą” </b>. Dwaj panowie D. wtaszczyli do redakcji <b>„Tygodnika Solidarność”</b> szafę z trupem Łysiaka (jak mniemali), naśladując <b>„Gazetę Wyborczą”</b>, <b>„Politykę”</b>, <b>„Wprost”</b>, <b>„WK” </b> Toeplitza i kilka innych lewackich plutonów egzekucyjnych, które już mnie rozstrzeliwały za <i>„całokształt”</i>. Panowie D. nie są więc pierwsi, i nie będą ostatni; ta wojna nie ma końca, zmienia się tylko rodzaj pocisków (czyli repertuar oszczerstw) - może któreś wreszcie skutecznie rąbną i powalą Łysiaka? Jednak w szafie panów D. nie ma mojego kościotrupa - są tam inne szkielety, które wypadną za tydzień, gdy szerzej otworzymy ten mebel dwóch gorliwych tragarzy. Potem panowie D., lub ich kumple bądź sponosorzy, będą mogli zanieść swoją szafę już tylko do sądu. Ja tam przyniosę coś mniejszego - walizeczkę dokumentów - ale przyjdę w lepszym towarzystwie.
Waldemar Łysiak”

Artykuł opublikowany został w „Tygodniku Solidarność” z dn. 15-VI-2001r. Został również przedrukowany w książce „Piórem i mieczem” Waldemara Łysiaka, wydanie pierwsze, Ex Libris, Warszawa 2001
Artykuł, o którym wspominał Łysiak, że będzie za tydzień, jest już dostępny w internecie na stronie:
<!-- m --><a class="postlink" href="http://www.upr.lublin.pl/czytelnia.php3?cz=lysi">http://www.upr.lublin.pl/czytelnia.php3?cz=lysi</a><!-- m -->
pt. <b>„... pan taki nieżyciowy”</b>. Jak ktoś chce, to niech tam zajrzy.

Pozdrawiam

Zbigniew Wilczyński
Odpowiedz


Wiadomości w tym wątku

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości