Szukam raczej czegoś.. no.. tragicznego

Bo śmieszne i ckliwe to już oblegane

Znalazłam masę pięknych wierszy Sylvii Plath, tylko nie przełożonych. Sama spróbowałam, tylko nie wiem, czy to się nadaje:
Wdowa – to słowo się pożera.
Ciało, kartka zdarzeń na ognisku
Lewituje drętwa chwilę
w tym przeciągu nad czerwoną,
wrzącą mapą, która gasi serce,
jak jedyne oko.
Wdowa. Martwa sylaba z jej
półcieniem Echa, odkrywa puste
miejsce w ścianie
za nią w tajemnym korytarzu – zgniły podmuch
Szare wspomnienia, kręte klatki schodów wiodące
na szczyt nicości.
Wdowo. Zgorzkniały pająk siedzi,
siedzi w centrum beznamiętnych słów.
Śmierć jest jej suknią, czapką i kołnierzem.
Ćma jest twarzą męża, księżycowa, chora
krąży wokół jak ofiara,
którą chce udusić.
By drugi raz go zbliżyć znów,
twarz na papierze przyłożyć do serca.
Tak jak kładła listy, by się ogrzały
a zarazem dawały ciepło, jak żywa istota
ale to ona jest teraz papierem,
i nikt nie ogrzewa.
Wdowa: ten wielki, pusty majątek
Boski głos pełen niedomówień
obiecuje tylko twarde gwiazdy, przestrzeń
nieśmiertelnych szpar między gwiazdami
i brak ciał, śpiewających
jak strzały do nieba.
Wdowa, współczujące drzewa się pochylą,
drzewa samotności i żałoby
Stoją niczym cień na zielonej murawie
lub nawet jak czarne dziury w niej wycięte.
Wdowa je przypomina –
taki z niej cień.
Dłoń pokrywa dłoń, i nic pomiędzy
dusza bez kształtu może ją obejść
w tej czystej aurze – i jej nie dostrzec.
Jedna dusza przeniknie drugą, krucha jak dym
i kompletnie niepomna,
że taką drogę obrała.
Oto jej lęk – ten lęk
jego dusza bije, i bije w jej puste istnienie.
Jak niebieski Anioł Marii, jak biały gołąb
o czystą szybę. Ślepy na wszystko
prócz ten szary, bezduszny pokój na który patrzy.
I patrzeć musi wciąż.
Albo:
Do Odtrąconego Kochanka
Zimna leżę w wąskim łóżku
ze smutkiem patrzę
przez kwadrat okna – czerń.
Ułożona w północnym niebie,
mozaika gwiazd,
- diagramy upadłych lat.
A od księżyca – oko miłego
śmiertelnym chłodem na mnie patrzy
rozpalone jego zamarzniętą
wiarą.
Raz go tak zraniłam.
- to był mały kolec.
Nie sądziłam, że jego ciało
zajmie się ogniem
Ani że ten gorąc w środku wzrośnie
aż on stanie
rozświetlony niczym Bóg.
Teraz nie mam dokąd pójść.
Chowam się przed nim.
Księżyc i słońce odbijają jego blask.
O poranku wszystko będzie
Tak, jak dawniej.
Gwiazdy blakną przed złośliwym świtem.
Pozłacany kogut odwróci się,
znawca czasu,
póki szczyt południa najdzie.
Przy tym żarze, mój miły dostrzeże
że jestem wciąż
rozpalona w złotym piekle.