Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Bryce Courtenay "Prima Aprilis"
#1
KSIĘGA PIERWSZA
Nikt nigdy nie dotknie Damona Courtenaya. Nigdy.

1.
Śmierć o szafranowym poranku.

Damon zmarł tydzień po tym, jak Pitanubo, mały nieznany wulkan na Filipinach, jął wypluwać dym i rozsiewać popiół, popychając dym wyżej i wyżej w stratosferę, gdzie wiatry, które krążą nad ziemią podniosły go do wysokości dwudziestu dwóch tysięcy stóp i rozłożyły jak kołdrę nad Pacyfikiem.
Każdego dnia, godzinę przed świtem, zachód słońca po jasnej stronie globu odbijał jego blask od tej wielkiej ściany dymu i w ten sposób tworzył sztuczny świt na tej drugiej, ciemnej, śpiącej stronie. Pierwszy z tych sztucznych świtów pojawił się w Sydney, pierwszego kwietnia 1991 roku, w dniu, kiedy Damon umarł. Prima Aprilisowy poranek w Prima Aprilis.
Sądziliśmy, że Damon umrze podczas wielkanocnego weekendu, lecz Bóg nam świadkiem, tyle razy przedtem rozwiał nasze obawy. Wielki Damon, kiedy tylko zacząłeś myśleć, że już po nim, siłą woli pokonał ostatni zakręt chwiejnym krokiem i podreptał do mety by dołączyć do nas znów. Lecz za każdym razem było coraz trudniej, za każdym razem był słabszy, gubił przy tym cząstki siebie.
Jego bracia, Brett i Adam byli z Celeste i Anną. Także Benita, ze swoim żalem, że syn umiera przed Ojcem, ze swoją miłością i prywatnymi, bezpodstawnymi wyrzutami sumienia, które nosiła przez dwadzieścia cztery lata. Byliśmy rodziną Damona: Benita, Bryce, Brett, Adam, Celeste i Anna.
Celeste była kochanką Damona i mieszkali razem od sześciu lat. Była jego nieugiętą i oddaną opiekunką. Opatrywała jego rany, odgarniała grubą, żółtą zaschniętą wydzielinę z jego ust i zapalonych spojówek. Myła i przebierała, kiedy stracił panowanie nad moczem i stolcem, opatrywała półpasiec. Dawała mu morfinę i co dwie godziny skomplikowany koktajl leków, które utrzymywały jego słabe serce przy życiu, a jego umysł mniej lub więcej w skupieniu.
To Celeste, bardziej niż ktokolwiek z nas, widziała, jak jego ciało powoli się rozpada. Żebra coraz bardziej wystawały spod przezroczystej skóry, a jego kończyny stawały się coraz cieńsze i wysuszone, aż wydawało się, że mogą pęknąć, kiedy się go kładło do łóżka.
Damon, którego ciało nigdy nie było silne i mocne, wyglądał jak chodzący trup, jak Żyd z czarno białych filmów kręconych przez aliantów, kiedy wyzwolono obozy.
Dziwne, że te filmy jakoś pasują do czarno-białej kolorystyki. Pierwszą rzeczą, jaką się zauważa u nadchodzącej śmierci, to jej brak koloru. Kolor to obsceniczny element w procesie umierania.
Nim śmierć nadeszła do Damona, wydawał się blednąć, jakby tracił barwy. Jego oczy były jakby rozmazane, głęboko usadzone w czaszce. Wydawało się, że nic nie pozostało z czystego, klarownego brązu który dodawał im życia. Stały się błotniste, koloru octu winogronowego. Często, gdy popijał morfinę prosto z butelki, oczy pokrywały się szkłem, traciły skupienie, jakby okrywał je całunem by ukryć swój wstyd.
Wtedy, w Prima Aprilis, w dniu, który rozpoczął się tym zadziwiającym, nieoczekiwanym kolorem, Damon był gotowy. W ogóle nie pozostało w nim koloru, wyciągnął ostatnią kropelkę, użył ją, by powiedzieć nam, że nas kocha.
Mówienie było dla niego wielkim wysiłkiem, skorzystaliśmy z okazji, każdy z osobna podchodzący blisko do niego:
Bardzo, bardzo Cię kocham, Tato -. Nie było nic więcej do powiedzenia. Wszystko było zawarte w jednej rzeczy, w jego całym życiu.
Brett, jego najstarszy brat, milczący i ogromny jak stodoła, wrócił z Kuala Lumpur z Anną. Adam, ciepły, wielkoduszny Adam, który kochał swojego braciszka, z napiętą, smutną i zagubioną miną, przyleciał z Londynu.
Bracia czekali na śmierć Damona. Śmierć delikatną i trochę niezdarną w małym pół bliźniaku, w którym Damon mieszkał z Celeste. Oboje próbowali być pomocni przy opanowanej i zaradnej Celeste, która nadal zwracała się do Damona jasnym, błyskotliwym i pobłażliwym głosem, jakby rozbawiona, że lekko zachorował, aby nie pójść tego dnia do pracy.
Celeste nie była gotowa pozwolić śmierci wstąpić do pokoju Damona. Odbijała ją, groziła śmiechem i rozpaczliwie blefowała. W nocy spała obok niego, obejmując go mocno, na straży przeciwko potajemnej śmierci. Gotowa obudzić się i bronić go w chwili gdy firany się otworzą i gorący, suchy oddech wpłynie do środka.
Pewnego razu, już pod koniec, Damon miał ogromny i nagły atak. Nie pierwszy w ogóle, ale pierwszy od jakiegoś czasu. Karetka szybko zabrała go do najbliższego szpitala. W izbie przyjęć dostał kolejnego ataku, w którym się pobrudził. Zdecydowano, że zostanie na noc w szpitalu.
Położyli Damona w małym pokoju, ulokowanego jakby w pół świecie pomiędzy izbą przyjęć a zwykłym oddziałem. Mimo że nic nam nie mówiono, wiadomo było, że to pokój zarezerwowany dla 'tych'. Pokój, w którym używano żółtych worków plastikowych. Wszystko do nich trafiało, by potem ulec spaleniu. Igły, opatrunki, chusteczki, resztki jedzenia, zakażone odpadki jego złamanego życia .
Przylepiono do drzwi międzynarodowe ostrzeżenie choroby zakaźnej: żółte kółeczko z czarnym krzyżykiem. Pod tym były słowa, nabazgrane czerwonym flamastrem „Szata, maska i rękawiczki obowiązkowe”.
Pokój był pomalowany na jasny, jabłkowo zielony kolor. Stało w nim jedno pojedyncze łóżko i standardowe światełka, wtyczki, rurki i maszyny wmontowane w ścianę. Nic poza tym. To było miejsce przetrzymania. Smutna przestrzeń, do której ludzie przychodzą, by umierać.
Dwie młode, pogodne pielęgniarki w lateksowych rękawiczkach, szatach i maskach pojawiły się w drzwiach ze stalowym wózkiem. Stanęliśmy pod ścianami, by mogły wejść. Obie miały stanowcze rysy i ładne, brązowe oczy. Wyglądało, że mogły być atrakcyjne pod kwadratową bawełną okrywającą połowę ich twarzy. Gdy się uśmiechały, rozciągnięte usta ściągały cienką maseczkę, tworząc horyzontalną zmarszczkę. Wtedy wyglądały jak ładne złodziejki z kreskówki dla dzieci.
Utrzymywały lekką rozmowę, zdejmując zabrudzoną piżamę Damona i wrzucając ją do żółtego worka. Wtedy wytarły go do czysta. Nie zdradziły zdziwienia, gdy przewróciły go do góry plecami i zobaczyły otwartą ranę wielkości męskiej pięści, ciągnącej się do góry od kości ogonowej.
Rana wyglądała obscenicznie na tle bladej skóry, nie tylko ze względu na to, czym była, ale także za jej kolor: Surowe, rozpalone czerwone mięso poplamione odchodami wydawało się tym fizycznym miejscem, dziurą w jego plecach, skąd kolor wypływał.

Pielęgniarki porządnie umyły Damona i opatrzyły jego ranę, wrzucając watę i gazę do żółtego worka przyczepionego do wózka. Ubrały go w świeżą piżamę, jego ręce niezdarne i ciężkie, szyja luźna, jakby ubierały szmacianą lalkę w nowiutką piżamę w paski, wszystko w zielonym pokoju zabaw dla skazanych.
Jedna z pielęgniarek sprawdziła jego kroplówkę, fachowo mrużąc oczy do kropli przezroczystego roztworu soli, czuwającej na szczycie rurki. Poprawiła ciśnienie, zmuszając niechętną kropelkę, aby popłynęła w dół i puściła kolejną, obie w drodze do nikąd. Druga pielęgniarka czekała w drzwiach z wózkiem, odeszły razem, nadal rozmawiając. Ich szczupłe, paskowane talie, krochmalone biodra i mocne, młode nogi widoczne w miejscu, w którym szata się otwierała, niezdarnie zawiązana na plecach. Tryskały niepohamowanym, szczęśliwym życiem.
Damon, głęboko zanurzony lekami i ledwo świadomy swojego otoczenia od razu zapad w głęboki sen. Na razie był koniec. Mogliśmy wrócić do domu na kilka godzin i pozornie poskładać potargane części naszego normalnego życia. Nauczyliśmy się nie leżeć w ciemnościach, patrząc w sufit, nie myśleć, odłożyć smutek, odpychać przyszłość bez Damona do nieużywanej świadomości.
Po prostu trzymaliśmy się, wmawiając, że Damon pokonał Śmierć po raz kolejny. Nasze prywatne myśli być może były inne. Moje były przepełnione pytaniami pełnymi wyrzutów sumienia. Ile jeszcze tego będzie? Ile jeszcze musi znieść? Nie mogło się skończyć dzisiaj? Czy to złe, niegrzeczne, że tak myślałem? Takie dziecinne słowo 'niegrzeczne'. Czy myślałem o sobie, a nie o nim? Czy życie nadal było cudem, nawet wtedy, kiedy nic nie pozostawało prócz bólu i wspomnień? Z dobrymi wspomnieniami skorumpowanymi i obrazami sprofanowanymi? Tym razem to dwa ataki, które groziły zatrzymaniem jego słabiutkiego serca. Gdyby jego serce się zatrzymało, czy pozwoliłbym go sztucznie odratowywać? Czy krzyczałbym, żeby zostawili go w spokoju, żeby umarł, żeby stał się nagłym, oślepiającym niczym?
Ataki były ostatnimi z litanii bezlitosnych napadów na jego pobite ciało. Jednak przetrwał do końca i nadal był z nami, nadal pokonywał zakręt, gotowy na kolejny cios.
Wielki Damon. Bolało, gdy tylko o nim myślałem. Chciałem być dumny z jego odwagi, równocześnie chciałem krzyknąć że to wstyd, że ktoś walczy tak silnie, a umiera tak strasznie.
Kolejna pielęgniarka weszła do pokoju z tabelką. Podeszła od razu do mnie, jedynego mężczyzny w pokoju.
Nocne przetrzymanie – Podała mi kartkę. - Musi Pan to podpisać przed wyjściem – Spojrzała na zegarek przypięty do jej uniformu.
Wziąłem kartkę i podałem Celeste, która opierała się bokiem o łózko Damona. Pielęgniarka śledziła mój ruch oczami. Była niska i szeroka, zbyt mocno upudrowana na biało, policzki za ostro podkreślone różem. Biała duży biust i nosiła grube anty-skurczowe pończochy i białe sandały na gumowej podeszwie.
Jej przysposobienie i wygląd przypominały dawne czasy służby medycznej. Wydawało się, że po prostu odpracowuje swoje odkąd z niechęcią oddała wykrochmalony kapturek i cały autorytet z nim związany.
Ruchem brody wskazała na Damona,
Czy to krewny? - Zapytała Celeste.
Jestem jego konkubiną – Odparła. Słowo nagle wydawało się prostackie i nieważne, jakby było częścią choroby Damona.
Kobieta przez chwilę pozostała w zdziwieniu. Ludzie jak Damon nie powinni mieć partnerów płci żeńskiej.
- Tak nie może być – rzekła i spojrzała na mnie. - Pan jest jego Ojcem? - Kiwnąłem głową. Odwróciła się z powrotem do Celeste i rzuciła jej szybki, cienki jak papier uśmiech, jakby nagły prąd elektryczny spowodował, że usta rozciągnęły się mimowolnie. Sięgnęła po papier i podała go mnie, długopisem wskazując miejsce, gdzie miałem podpisać.
Wziąłem długopis i nabazgrałem swoje imię i nazwisko. Benita i Celeste spojrzały na mnie. Oczami wskazałem, że pora wychodzić. Nie mogliśmy więcej dla Damona zrobić, skoro spał. Ruszyliśmy do drzwi, ale Celest przecząco kręciła głową.
Muszę tutaj spać – Jej śliczna twarz była blada i wykończona, oczy zaczerwienione od samotnego płaczu w toalecie.
Nie możesz, moja droga. Nie tutaj. Pokój jest za mały i to wbrew regulaminom. Tu jest zagrożenie zakażenia – Siostra spauzowała i dodała nie chłodno – Możesz poczekać w izbie przyjęć. Tam jest telewizor i maszyna do kawy, zawołamy, jeśli będziesz potrzebna.
Oczy Celeste napełniły się łzami, lecz głos pozostał stanowczy, aczkolwiek tak podwyższony, że słowa brzmiały jakby mówione przez dziecko.
Czy stanowi większe ryzyko zakażenia tutaj, niż w domu?
Jej logika była niepodważalna, ale siostra nie myślała ustąpić.
Nie możemy zapewnić potrzebnych zabezpieczeń...
Nie obchodzą mnie zabezpieczenia! On mnie potrzebuje, żebym za niego walczyła, sam nie da rady! - Celeste zmrużyła oczy, szukając dodatkowych argumentów – Czy Pani nie widzi, że on nie może w ciemnościach walczyć sam? On umrze, a mnie nie będzie przy nim.
Starsza kobieta miała lata doświadczenia z reakcjami zszokowanych rodzin. Miała na tyle taktu, by nie westchnąć, lecz spuszczone oczy zdradzały jej zniecierpliwienie.
Nie umrze, kochanie. Przetrwał najgorsze, tętno się uspokoiło, jest regularne. Lekarze mówią, że nic mu nie będzie, nie można go ruszać, ruch może sprowokować kolejny atak. -
Jej odpowiedź była wyćwiczona i szybka, poprzedzała kolejny cienki, elektryczny uśmiech.
On musi teraz odpoczywać.
Ostatnie zdanie powiedziała, jakby Damon był kompletnie wyleczony, że brakowało mu tylko kilka godzin, aby zebrać sił. - Musisz iść, nie możesz zostać, w niczym więcej mu tutaj nie pomożesz – pochyliła głowę na bok i spojrzała Celeste prosto w oczy, krzyżując ręce i ściskając kartkę do piersi. Celeste spojrzała w dół i ścisnęła nieruchomą dłoń Damona, jakby miała mu wywróżyć przyszłość. Siedziała nieruchomo, pojedyncza łza spłynęła po policzku, spadła z brody na dłoń Damona.
Siostra była nieugięta, nie ruszyła się, pozwalając, by cisza nabrała mocy. W swojej konfrontacji była doświadczona i bezkompromisowa, wiedziała jak stłumić problem, nim dobrze się rozkręcił, przyzwyczajona, że nikt się jej nie sprzeciwiał i była przeciwnikiem nie do pokonania dla tej ładnej, drobnej blondynki z krótkimi włosami, wysokimi policzkami i miękkimi, wdzięcznymi ustami.
Ja jako pierwszy skapitulowałem. Zawstydzony, bałem się robić sceny, powiedziałem:
Chodź, kochanie, myślę, że czas do domu – podszedłem do łóżka i delikatnie chwyciłem ją za łokieć. - Jesteś zmęczona – zaapelowałem do niej miękko – Wszyscy jesteśmy zmęczeni, nic nie jedliśmy. Chodź, pójdziemy do domu, ugotuję obiad -
Wspomnienie o jedzeniu było chamskie. Przekonałem się, że to nie pora, by robić awanturę, choć wiedziałem, że trzeba. Obawiałem się, że byłem słaby jak myszka. Nie obchodziło mnie to, chciałem wyjść, biegiem. Moje zmysły były stłumione i znużone cukierkowym zapachem lanoliny i talku. Mdlił mnie zapach dziecięcego pokoju w tym maleńkim miejscu, w którym używano żółtych worków. Musiałem uciec od ostrego światła odbijającego się od błyszczących, zielonych ścian i lśniącego z politurowanej winylowej podłogi.
Konfrontacja wżerała się we mnie, czułem z lekka wilgotny brud i pot na kołnierzu. Była pierwsza nad ranem, nie jadłem od śniadania. Chciałem łyknąć świeżego powietrza, żeby ciemność mnie pokryła. Chciałem odpocząć od powolnej śmierci mojego syna. W tej chwili ogarnęły mnie przemożne wyrzuty sumienia na tę myśl, na chęć zjedzenia czegokolwiek, żalenia się nad sobą, kiedy mój syn umierał, a jak tak bardzo żyłem.
Celeste wyrwała łokieć z mojej ręki, puściła dłoń Damona i zerwała się z łóżka.
Zawołaj lekarza. Zawołaj pieprzonego lekarza, w tej chwili! - Jej oczy były szalone, minimetry oddalone od oczu pielęgniarki. Zdziwiona nagłym wybuchem, siostra wzięła krok do tyłu, jej pulchne ramiona odbiły się od ściany.
Celeste była profesjonalistką. Sześć lat z Damonem spowodowały, że nie istniał taki szpital w Sydney, którego by nie znała. Eksperci ją skołowali setki, może tysiące razy, siostra stanowiła dla niej tylko kolejną przeszkodę do pokonania.
Teraz wspominając, siostra nie była zanadto chamska. Po prostu robiła to, co sądziła za prawidłowe. Brnęła przez swoją zmianę najlepiej jak potrafiła. Była tworem czasów, kiedy goście w szpitalach reagowali bez szemrania na jej rozkazy i autorytet. Tym razem jednak, stanęła przeciwko zupełnie innej sile: młodym, silnym żołnierzu uzbrojonym w sześć lat złości, frustracji i groźnej, niepohamowanej miłości.
Benita ruszyła na przód, twarz ciemna ze złości. Ona także była weteranką. Jednym ruchem ręki odsunęła Celeste i przypięła siostrę do ściany. Jest dużą kobietą z klasą i głosem, który w stanach wzburzenia tnie jak ostrze.
Przykro mi, ale Celeste zostaje. Prawo mówi, że krewni mogą zostać. Więc Celeste zostaje. Ok -
Nie żądała potwierdzenia ani zgody.
Benita cofnęła się. Siostra ogarnęła się i warknęła, jedna brew lekko uniesiona,
To mi jest przykro, proszę Pani, ale ona nie jest krewną!
Zawołaj Pani tego cholernego lekarza! - Benita wypluła, zbliżając się znów. Siostra ścisnęła kartkę na piersi, podświadomie się broniąc. - Ha – wydusiła z siebie, jej wielkie piersi podskakując w zdziwieniu. Wyszła jak czołg, słyszeliśmy wściekły odgłos jej gumowych podeszew na winylowej podłodze gdy zbliżała się do drzwi izby przyjęć.
Chryste, co teraz?
Obie kobiety spojrzały na mnie bez słowa. Wiedziałem, co myślą, że powinienem był coś powiedzieć, że zmiękłem. Pieprzyć ich, miałem dosyć.
Wkrótce znów pojawiły się młode pielęgniarki z wózkiem. Tym razem miały tylko maseczki. Na wózku wiozły złożony materac. Pomogłem im podnieść i rozłożyć go na podłodze obok Damona. Materac prawie kompletnie zapełnił maleńki pokoik, więc stanęliśmy z Benitą w drzwiach, żeby pożegnać się z Celeste.
Kiedy odeszliśmy i Celeste została sama z Damonem, przesunęła kroplówkę, by stała bliżej drzwi, podniosła go z łóżka i położyła na materacu. Spał bezpieczny w jej objęciach. Celeste ani nie myślała go oddać, ani śmierci, ani nikomu innemu. Trzymała go mocno, chroniąc go tak, jak chroniła go co noc w domu.

2
Narodziny, śluby i przodkowie

Brett i Adam oboje urodzili się różowi i pomarszczeni, jak każde normalne dziecko. Maleńkie rączki skulały się w obrończe piąstki, oczka zaciśnięte przeciwko nagłej, kiepskiej, przepełnionej powietrzem przestrzeni wokoło.
Obu, jakimś cudem, ominęła loteria krwi, która trafiła na Damona i przy narodzeniu zacisnęła śmiertelne piętno. Urodził się z wielkim sińcem pod pachą, ciągnącym się po jego lewym boku, poprzez żebra aż do biodra, tworząc śliwkowe znamię.
Gratuluję! Kolejny chłopczyk, Pani Courtenay. Trochę poobijany, ale to szybko minie. Jest blady, więc zrobiliśmy mu transfuzję. Proszę przyjść z nim za dziesięć dni, wtedy przeprowadzimy obrzezanie.
Transfuzję? Czy to normalne, Panie Doktorze?
Nie normalne, ale też nie nietypowe... Pewnie klamerki to spowodowały... Nie ma się czym martwić.
W tamtych latach, latach sześćdziesiątych, nadal istniały określone role dla pacjentów w stosunku do lekarzy. Miałeś być zachwyconym, pod wrażeniem i wdzięcznym rodzicem noworodka. Nie zwracałeś się pierwszy do lekarza, nie chcąc wypaść na głupka, zadając zbędne pytania. Ludzie umierający na raka odbytu bali się spytać, jak długo to trwa? Jak bardzo jest to bolesne? Co oznacza krew w stolcu? Jakie są inne objawy?
Lekarze, ze swoimi wyszorowanymi, różowymi paznokciami, obciętymi skórkami i miękkimi dłońmi, które pachniały Phisohexem, byli kapłanami społecznej świątyni. W naszych szpitalach byli otoczeni chwałą i uwielbieniem pielęgniarzy oraz posłuszeństwem stażystów. Reagowali, w większości wypadków, nerwowo, protekcjonalnie, niegrzecznie i z nadęciem.
Damon był ślicznym dzieckiem z mgiełką miękkich blond włosów, stojących dęba od samego początku jak krzaczek. Po tygodniu w domu siniak stał się plamami zieleni i fioletu. Czekaliśmy z niecierpliwością do momentu, kiedy znów będzie idealny. Po wieczorowym karmieniu spał przez całą noc, w ogóle nie budząc się na karmienie o trzeciej. Prawie nigdy nie płakał. Damon, nawet wtedy, nie był mięczakiem.
Benita, jak mawialiśmy wtedy, była naładowana z przodu. Starczało mleka dla dwoje dzieci i jeszcze by zostało. Kiedy nadchodziła pora karmienia, skóra wokół jej sutków ciemniała pod mokrą bluzką. Po dwóch dzieciach w przeciągu dwóch lat, byliśmy fachowcami. Ja jednak prawie zapomniałem o miękkiej kupce (w jaki sposób coś tak małego robi tak dużo gówna?) i o skisłej mlecznej mazi spływającej po plecach po beknięciu.
Po dziesięciu dniach, gdy zabraliśmy Damona do szpitala na obrzezanie, byliśmy już wprowadzeni w rytm. Benita jest Żydówką, więc wedle prawa Żydowskiego, moi synowie także urodzili się Żydami. Mimo to, obrzezanie naszych chłopców nie było spowodowane przestrzeganiem starego rytuału Brith Milah, powstałego, kiedy Bóg nakazał Abrahamowi obrzezać swojego syna urodzonego przez Sarę, jako symbol jego więzi z narodem Żydowskim. Robiliśmy to, zdaję się, dlatego, że było to dość typowym zwyczajem, którego nie doceniliśmy należycie. Gotowi byliśmy pozwolić szpitalowi przeprowadzić, jak nam się wydawało, bezpieczną operację. Po Brettcie i Adamie wiedzieliśmy, że obrzezanie to nie wielka sprawa, więc zabraliśmy Damona prosto ze szpitala do domu.
Proszę się nie martwić, jeśli będzie trochę krwawił. Kilka kropelek nic mu nie zrobi, to normalne po obrzezaniu. - Głos lekarza był wyluzowany i uspokajający.
Byliśmy pewni, że Damon będzie bezproblemowym dzieckiem. Jego bracia: Brett, lat pięć i Adam, lat trzy, zdawali się bardzo z nim zaprzyjaźnieni. Często stawali przy kołysce, piąstka Damona zaciśnięta wokół nadstawionego, brudnego paluszka, podczas gdy oni rozmawiali z nim o poważnych braterskich sprawach.
W dzień, kiedy Damon był obrzezany, byliśmy zaproszeni z Benitą na bal, zapowiadający się na wielką i wspaniałą imprezę. Było to wesele jednej z przyjaciółek Benity, Gemmy Rubens. Zaproszenie przysłano nie pocztą, lecz osobiście i wsunięto przez szparkę w drzwiach. W podwójnej, drogiej kopercie koloru kości słoniowej, nasze imiona wykaligrafowane srebrnym atramentem. Samo zaproszenie także było obramowane srebrnym paskiem, z wyżłobionym obrazkiem dwóch gołębi trzymających w dzióbkach bukiet róż w kształcie serca. W samym sercu, wydrukowane wypukłym srebrnym pismem, były imiona „Dudley i Gemma”.
Rodzina Goldbergów była trzecią generacją bardzo wykształconych, bogatych i szanowanych Australijskich Żydów. Stanowili śmietankę kupców, mających w swoim dorobku sieć dobrze zarabiających sklepów. Rodzina panny młodej pochodziła z Polski, zajmowała się handlem drobiu i także była bardzo zamężna. Benita uświadomiła mnie, że w ich przypadku kolidowały stare i nowe pieniądze, czyli kosztowna prostota versus bujna ostentacja.
Pokazaliśmy bogate zaproszenie Babci Benity. Maleńka kobietka, przypominająca ptaka, miała nienaganne maniery, niegdyś była bardzo zamężna i w tym samym kręgu społecznym co Goldbergowie. Nie należała już do śmietanki Żydowskiej. Spojrzała na zaproszenie i zaobserwowała sucho:
Kiedy się ma pieniądze, dlaczego się tym nie pochwalić? Jutro możesz ich już nie mieć.
Zafascynowała mnie myśl o weselu. Poznanie tych ludzi, którzy przybyli do Australii z niczym więcej prócz brudem spod paznokci i odnieśli wielki sukces, dawało mi nadzieje na moją własną przyszłość. Moja Matka, krawcowa w małym miasteczku, wychowała mnie i siostrę bez Ojca. Byliśmy tak biedni, na ile pozwalało bycie białym w Południowej Afryce. Jak większość ludzi, którzy wydobyli się z takiej nędzy, byłem zarówno zafascynowany jak i przerażony myślą o bogactwie. Bałem się pieniędzy. Ludzie tacy jak Goldbergowie, którzy od dawna je mieli, powodowali, że czułem się poniżony.
Rubensowie to co innego. Przeżyli horror Holocaustu i musieli rozpocząć od nowa. Robili wrażenie najlepszych wzorców dla kogoś tak jak ja. Mieli intelekt, prastarą kulturę i obyczaje, lecz nie czuli się powyżej kupowania sobie szacunku w nowym kraju poprzez mądre zamążpójście i sensowne 'miksowanie'. Każdy musi gdzieś zacząć, a to mi się najbardziej spodobało w Australii, że na pewno kiedyś arystokraci byli wśród prostaków. W Rubensach widziałem swoich idoli, a w Goldbergach docelową grupę społeczną.
Wybraliśmy ręcznie robioną miskę glazurowaną na ciemno zielono, z motywem dzikich kwiatów Australijskich w stylu Margaret Preston. Kosztowała więcej, niż byliśmy w stanie na nią przeznaczyć, lecz uspokajała nas myśl, że mimo że nasz dar będzie najtańszy ze wszystkich, nadrobimy za to niezwykle dobrym gustem. O dobrym guście też dopiero zacząłem się uczyć. Chyba już wtedy byłem na złej ścieżce. Pretensjonalność i zadufanie u młodych to zazwyczaj wielcy przeciwnicy szybkiego zarabiania pieniędzy.
Hotel Chevron Hilton, gdzie impreza miała się odbyć, było miejscem dla show biznesu i najbogatszych w kraju, często odwiedzany przez gwiazdeczki. Był to Sydneyowski szpan w najlepszym ze złych gustów. Sammy Davis Junior i Lennie Bruce tam występowali, miejsce miało popyt.
Ponieważ dzień wesela kolidował z obrzezaniem Damona, Benita bała się go zostawiać z Sarą, naszą regularną opiekunką. Bała się, to chyba niedostatecznie określenie. Benita była szaleńczo opiekuńcza w stosunku do swoich dzieci. Dopiero po moich nieustannych namowach i delikatnym przekonaniu o umiejętnościach opiekuńczych Sary, zgodziła się wyjść. Zostawiła butelkę na wieczór dla Damona, chociaż spodziewała, że wrócimy wcześniej.
Sara, dziewczyna z tych wtedy określonych jako „niezepsutą dziewczyną z klasztoru”, kończyła ostatni rok liceum. Przechodziła przez kryzys osobisty, albowiem w jednym tragicznym miesiącu straciła chłopaka i chmura trądziku pokryła jej twarz. Była idealną nianią, doświadczoną trzyletnimi bliźniakami z drugiego małżeństwa jej mamy. Wiedziała, jak sobie radzić z dziećmi i ufaliśmy jej bezgranicznie.
Benita miała rację co do ostentacji. Gołym okiem można było odróżnić drużyny Rubensów od Goldbergów. Mimo klimatu wczesnego lata, stole z norek i srebrnych lisów zwisały z szyj Rubensowskich kobiet, odziane w suknie głównie z niebieskiej bądź różowej satyny, naszpicowane diamencikami i perłami. Matrony ze strony Goldbergów były ubrane kilka stopni wyżej na drabinie haute couture z przewagą czerni, brązu i bordo. Nie nosiły futer.
Szyje po obu stronach były neutralne, równie kosztownie objęte perłowymi koliami. Uszy, także, nie dyskryminowały, oblane diamentami, które pasowały do pierścieni na starannie wymanikurowanych palcach.
Mężczyźni, z drugiej strony, stanowili wspólnotę. Głównie nosili dwurzędowe szare bądź granatowe garnitury. Wyróżniał ich tylko akcent. Falsetowe kwaknięcia Australijskiej samogłoski walczącej z gardłowymi zaciągnięciami środkowej bądź wschodniej Europy. Kobiety i mężczyźni, wszyscy mówili naraz, więc zespół grający na dalekim końcu sali balowej przebijał się okazjonalnie.
Nie pamiętam zbyt wiele z pierwszej części przyjęcia. Wiem, że młody lekarz usiadł obok Benity i kompletnie ją zmonopolizował. Mnie w gruncie rzeczy siłą przydzielono mężczyźnie w średnim wieku, siedzącym po mojej prawej stronie. Okazało się, że zbił fortunę na kurzych flakach. Gdy zdradziłem grzeczne zainteresowanie tym tematem, był gotów od razu wciągnąć mnie do przedsiębiorstwa flakowego.
Izrael także okazał się ważnym tematem na liście. Był to rok przed wybuchem wojny sześciodniowej i świat miał się dowiedzieć, że czuwając w dwóch tysięcy latach Żydowskiej pasywności, była niebezpieczna agresja. Żydzi nie zamierzali się więcej cofać do tyłu. Jednak ta metamorfoza miała się dopiero ziścić. Ucieczka z Egiptu i powrót do Palestyny nadal był tylko romantyczną ideą, lecz każdy Żyd na świecie czuł się zobowiązany zrehabilitować ten pasek piachu i kamieni wsadzony pomiędzy prastarych wrogów.
Żydowscy lekarze, prawnicy, profesorowie i rybacy, handlarze i jak się okazało, nawet Żydzi w kurzych flakach, wszyscy wysyłali swoich synów i córki na pomoc. Sama Gemma, świeżo po filologii Angielskiej na Uniwersytecie w Sydney, spędziła osiemnaście miesięcy w kibbutz, hodując i kisząc ogórki. Osobiście przyznała, że życie w kibbutzie z ogórkami było piekłem, a jej miłość do ziemi obiecanej szybko rozmyła się w beczkach z octem, w których maleńkie zielone ogórki wypływały na powierzchnię jak dziecięce kupki i przez które jej dłonie puchły i piekły przez cały okres, w którym była córką ziemi.
Sadzenie zieleni w Izraelu było bardzo ważne dla psychiki. Żydzi z nowych światów, Ci którzy odkryli wolność i dobrobyt w krajach takich jak Ameryka, Kanada, Afryka Południowa czy Australia, w największym stopniu pochodzili w pierwszej lub drugiej generacji z Europy środkowej i wschodniej. Przez stulecia, Żydów wyganiano z kraju, który kiedyś miał do nich należeć. Jednak Torah ich nauczyła, że są ludźmi ziemi, że posiadanie ziemi jest częścią głębokiego, duchowego pragnienia w samym sednie Żydowskiego etosu. To był jeden z głównych powodów, dla którego powracano do Izraela.
Jeśli Żydzi, którzy wzbogacili się w nowych światach nie byli gotowi sami powrócić do Palestyny, byli zobowiązani emocjonalnie by wspierać jej odrodzenie poprzez okazjonalne wysyłanie swoich dzieci oraz poprzez płacenie za okwiecenie pustyni. W ten sposób powstała księga drzew, Złota Księga. Tradycją na weselach stało się składanie darowizny do Złotej Księgi. To właśnie najlepiej zapamiętałem z wesela Dudleya i Gemimy, ponieważ najbliżej związane było z tym, co się stało z Damonem.
Facet, który zajmował się kurzymi odpadami, organami i flakami, dostarczonych ciężarówkami do producentów karmy dla zwierząt, zdawał się bardzo wdzięczny, że ktoś siedział obok niego i zechciał go posłuchać. Był naturalnym entuzjastą, dumny ze swojego sukcesu. Na palcu nosił pierścień ze wściekle żółtym brylantem, który mi wytłumaczył, był otoczony Nowo Gwinejskim złotem i wart dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Wspomniał także, że jego córka jest archeologiem i obecnie pracuje na kibbutzie w Negevie. Wyglądało na to, że archeologów, jak i skrzypków, było jak much na ziemi Izraela i że pieniądze na badania nie były tak ważne na liście rzeczy do załatwienia dla kraju tak pragnącego stworzyć bazę dla rolnictwa. Okazało się, że córka jest jego jedynym dzieckiem i w ogóle nie jest zainteresowana kurzymi odchodami. Wydawał się zadowolony z jego roli opowiadającego i z mojej jako słuchającego, więc wkrótce oferował mi pracę.
Nie każdy lubi pracować z Żydem. Ale my moglibyśmy się dogadać. Taki miły chłopiec jak Ty daleko zajdzie.
Niewiele można odpowiedzieć na taką propozycję. Nikt poważnie się nie zastanawia nad dołączeniem do działalności handlującej kurzymi odpadami. Oczywiście dostrzegłem, że obok mnie siedzi żywy przykład tego, jak można zbić szybką, nawet jeśli nie oszałamiającą fortunę. Był to oczywiście główny powód, dla którego koniecznie chciałem przyjść na to wesele. Miałem teorię, że jeśli wystarczająco długo pokręcisz się wokół pieniędzy i sukcesu, trochę na Tobie pozostanie. Zawsze byłem biedny, wtedy nadal w pewnym sensie byłem. Moja kariera w reklamie nie zaawansowała wtedy jeszcze do takiego stopnia, żebym nie mógł jej rzucić gdyby porządna oferta skądinąd się zjawiła. Miałem intelekt, lecz brakowało mi wiedzy praktycznej.
Facet od kurzych flaków zapewniał mnie, że kurcze odpady to pieniądze za darmo. Miał każdą fermę kurcząt zakontraktowaną i w odległości jednego dnia w mrożonej ciężarówce od Sydney i Melbourne. Mówił z wielkim entuzjazmem i muszę przyznać, że coraz bardziej mi imponował. Imponował, aż do momentu, kiedy wspomniał mimochodem, że niestety nie może się pozbyć zapachu kurzego gówna. Zapach pozostaje z tobą cały czas. Kiedy kładziesz się do łózka, kiedy wstajesz rano, nawet kiedy wyjeżdżasz na wakacje.
W chwili gdy to powiedział, poczułem od niego ten zapach. Dziwne, jak działa mózg. Było po mnie. Biedni chłopcy z dużą dawką ambicji nie chcą się wzbogacić przy zapachu kurzego gówna. Widać było zbyt wiele gustownego prezentu we mnie, a za mało kurzych flaków. Za dużo Goldbergów, za mało Rubensów.
Mój umysł, zawsze skłonny do koloryzowania, od razu pokazał mi moją przyszłość faceta od odpadów, do czasu, kiedy chłopcy pójdą do Cranbrook, drogiej prywatnej szkoły dla dzieci z tzw. „Lepszych Rodzin”. Już słyszałem, jak proszą mnie, abym się zatrzymał na sąsiednim osiedlu od szkoły, zawstydzeni Ojcem, od którego czuć kurzym gównem z odległości dziesięciu metrów. Tak głęboko pragnąłem bezpieczeństwa i szacunku, że nie wpadło mi do głowy, że żaden chłopiec w Cranbrook nie miałby pojęcia, jak śmierdzą kurze odpady. Nie pomyślałem, że najbliższy kontakt, jaki by mieli ze zdechłą kurą, to widok białych, bezzapachowych paluszków mięsa na sałacie w ich kanapkach. Wstyd mi, że wtedy, brakowało mi wyobraźni i odwagi by przyjąć bardzo szczodrą propozycję od bardzo miłego człowieka.
Tak naprawdę, chociaż byłem zbyt uprzejmy, by dać po sobie znać, byłem nieco zasmucony tą ofertą. Nie w ten sposób siebie spostrzegałem. Także nie w ten sposób wyobrażałem sobie potok wydarzeń na weselu. Widziałem siebie usadowionego w gronie wpływowych prezesów, którzy zachwycali się moją piękną Żydowską żoną i moim własnym intelektem, oferujący mi wskazówki do gry na giełdzie, które pozwoliłyby mi przekształcić marne oszczędności w sporą fortunę w przeciągu doby.
Wiedziałem, że to możliwe. Kolega z agencji zdradził mi, że reżyser kastingowy opowiedział mu o jednej znanej modelce, której imię, oczywiście, nie może zdradzić. Kobieta przespała się z Żydowskim multimilionerem, który nie zapłacił jej, ponieważ wtedy by stała się prostytutką. Zamiast tego, powiedział, żeby sprzedała wszystko, co posiada, nawet dom, zainwestowała w akcje takiej a nie innej firmy, i trzymała je przez sześć tygodni, nie więcej, nim znów je sprzeda. Zrobiła tak, jak jej kazał i teraz była warta fortunę. Nigdy już nie będzie musiała pracować, ani na wybiegu, ani na plecach.
Wszystko zależało od tego kogo się znało, a wielu z tych, których wypada znać byli na tym weselu. Niestety, mnie nie dane było poznać któregokolwiek z nich. W zamian utknąłem z facetem skazanym na całe życie na zapach kurzego gówna. Lata później, kiedy byłem w szpitalu po operacji kręgosłupa, poznałem patologa, który potwierdził ten fenomen. Wytłumaczył mi, że drobnoustrój, który istnieje w ludzkich odchodach, przywiera do błony w nosie, przez co nigdy nie można się pozbyć jego zapachu, chociaż inni wcale go nie czują. Czy to dotyczy także kurzych odchodów, nie wiem, ale to poniekąd tłumaczy przypadłość mojego niedoszłego szefa. Pamiętam, że w tym momencie poczułem, że czas skończyć z tym i przypomniałem Benicie, że chcieliśmy wrócić do domu przed dziewiątą.
Czego nie mogłem wiedzieć było, że w tym momencie zaczęła się walka pulchnych książeczek czekowych. Podwójne, potrójne, poczwórne liczby za chwile miały być wyryte przez błyszczące pióra w wojnie Złotej Księgi. Miałem zamiar szturchnąć Benitę i zasugerować, żebyśmy się zmyli, kiedy pulchny, jowialny mały człowiek z resztką włosów odczesanych do tyłu i pokrytych grubą warstwą wosku, podskoczył, machając książeczką. Podszedł władczym krokiem do mikrofonu postawionego na scenie dla zespołu.
Zamiast obniżyć sobie mikrofon, wyciągnął się, prawie stojąc na palcach, i skierował wzrok do stołu Państwa młodych.
Duża niespodzianka! - uśmiechnął się, nadal machając nad głową książeczką - Duża niespodzianka, Panie i Panowie, z poszanowaniem od Kurczaków Myera – Spauzował, znów szczerząc zęby, rozejrzał się po stołach najbliżej sceny.
- Gotujcie, pieczcie, smażcie, z kurczakiem Myera będzie najsmaczniej! -
Fragmenty śmiechu i oklasków rozległy się po sali po recytowaniu sloganu Myera, ale głównie, przyznam, ze strony kurczakowej.
Mały człowiek znów skierował wzrok na nowożeńców.
Piękni Państwo Młodzi, niechaj wasze imiona będą wyryte w księdze życia. Poszanowanie także dla druhen. - Nadal trzymał książeczkę nad głową.
Pytacie, po co ta czekowa książeczka? Nie, myślę, że nie pytacie, myślę, że wy także macie pióro w gotowości. - odchrząknął i sprowadził książeczkę do siebie.
Może niektórzy z Was mnie nie znają, więc się przedstawię. Nazywam się Morris Myers – spauzował, jakby oczekiwał jakiejś reakcji. Nie otrzymując jej, dodał:
Kontynentalne Kurczaki Myera? Próbowaliście może trochę kurczaka Myera? Trochę zupki z klopsikami? Może ładną pierś? - Teraz wszyscy wokół się uśmiechali. Morris Myers, szczęśliwy, ruszył do pointy:
Mamy też koszerne! W sklepie w Bondi, Campbell Parade – obdarzył nas wielkim uśmiechem
Będzie smaczniej! Może słyszeliście w telewizji naszą reklamę?
Morris Myers był niepotrzebnie skromny. Myers dla kurczaków był jak Donald dla kaczorów i każde dziecko powyżej trzeciego roku życia potrafiło zaśpiewać piosenkę z jego reklamy. Teraz, trzymając obie dłonie nad głową, wyrwał pojedynczy czek.
Od Pani Myers, mojej pięknej żony, oraz od moich synów, Józefa i Lenniego, daruje dwa tysiące dolarów do Złotej Księgi!
Facet od odchodów westchnął.
Morris ma dwóch chłopców i oboje już są w branży. Oj wej... - w jego głosie usłyszałem głebokie pragnienie flakowego potomka.
Dwa tysiące dolarów było wtedy wielką sumą, więc po sali rozległy się wdzięczne pomruki, poprzedzające wybuch wielkiego aplauzu. Morris poczekał, aż skończą się brawa, podnosząc dłoń by stłumić ich ostatki.
Przyjaciele. Niech Wam powiem o czymś, nad czym być może się nie zastanawiacie. Przez dwa tysiące lat, kiedy rozlega się dźwięk shophar i pijemy wino umorzenia w Rosh Hashanah, mawiamy „W przyszłym roku w Jerozolimie!” - rozejrzał się - „W przyszłym roku w Jerozolime” - powtórzył ciszej, lecz mikrofon poniósł jego słowa po wyciszonej widowni.
Spauzował znów.
Czas nadszedł. Bóg dotrzymał swojej obietnicy. Izrael znów należy do Żydów, do Ciebie, i do mnie. Jeśli nie możemy sami złamać kamień, wykopać kanały by sprowadzić wodę do kibbutzników, którzy przygotowują ziemię dla drzew, które przemienią Izrael w piękny, zielony kraj, musimy skorzystać z tego! - Trzymał książeczkę wysoko w dłoni. - Oto nasze łopaty i dolarowe mięśnie! - Morris Myers znów spauzował, rozglądając się. - Kto następny uhonoruje piękną Pannę młodą oraz Pana Młodego? - Nie był jednak gotowy na odpowiedź i kontynuował
Drzewo! Drzewo, które rośnie mocne i wysokie i któregoś dnia dotknie błękitnego nieba. Drzewo, które urośnie tak wielkie, że stworzy ogromny cień, i będzie miało pień tak szeroki, że człowiek nie będzie w stanie go objąć. Drzewo, nieugięte wiatrem, który przybywa z pustyni, z korzeniami jak żelazo, które otacza i przytrzymuje. Czyje imię znajdzie się na tym drzewie? Wspaniałe imię i także, otrzymujecie tabliczkę, aby ludzie, którzy go mijają widzieli Twoje imię, wiedzieli, kto posadził drzewo dla Izraela! - .
Wymawiał to słowo Iz-rej-el, jak po Hebrajsku, a jego z lekka wschodnioeuropejski akcent przedłużał słowo. Nie brzmiało to jednak śmiesznie, brzmiało tajemniczo i staro, prawie biblijnie. Zastanawiałem się, co to za uczucie, być Żydem i powrócić do ziemi obiecanej po 2000 latach. Jak to jest, sprawiając, by pustynia znów zakwitła, tworząc nowy ogród Edenu z kamieni i gorąca i luźnych ziarenek martwego piasku.
Krzesło skrzypnęło na parkiecie obok mnie i facet od flaków podskoczył, machając swoją książeczką.
Ja mam łopatę, jaj mam mięśnie dolarowe! - krzyknął, ruszając w stronę mikrofonu.
Biedni Gemma i Dudley, ich wesele, porwane przez Morrisa Myera dla Złotej Księgi już się nie pozbierało. Tej nocy dziesiątki mil lasu eukaliptusowego zostało obiecane Izraelowi, gdy Żydowscy biologowie z antypodów, uzbrojeni w książeczki czekowe, wprowadzili się w amok sadzenia drzew szybciej niż da się to opisać.
Benita twierdzi, że to połączenie desperacji, znużenia, złych manier, niepoprawnego wychowania oraz alkoholu spowodowało to, co się wtedy wydarzyło. Pewnie ma rację, aczkolwiek nie byłem świadom swojego zachowania w tamtej chwili, jestem pewien, że nie byłem pijany.
Kopanie piórami i sadzenie czekami trwało już ponad godzinę, za każdym czekiem nadchodziła długa i nudna przemowa. Nic nie wskazywało na to, że niedługo się skończy i jak większość ludzi w chwilach niemożliwego znudzenia, zacząłem dumać. Wyróżniam się tym, że nigdy nie straciłem dziecięcej umiejętności gubienia się w myślach, tak głęboko znikając w podświadomości, że zapominam gdzie jestem, a świat marzeń staje się bardziej realny niż otoczenie.
Nagle zobaczyłem Damona. Leżał w kołysce w domu. Miał niebieskie, zaciśnięte wargi, jego skóra tak biała, że nieomal przezroczysta, oczy miał mocno zamknięte. To było więcej niż przewidzenie czy lekki niepokój. Widziałem klarownie, czysto, wyraźnie oczami podświadomości, jakbym stał nad jego kołyską. Coś okropnie złego się działo. Zerwałem się z krzesła i złapałem Benitę, trzymając ją obiema rękami, próbując zmusić ją do wstania.
chodź, musimy wyjść. - syknąłem.
Zaskoczona, wstała, ku wielkiemu zdziwieniu lekarza siedzącego obok. Puściłem jej dłoń i złapałem jego.
Musi Pan jechać z nami, nasze dziecko umiera!
Lekarz wstał. Był niewiele większy ode mnie, lecz szerszy w ramionach.
Państwo przyszli na wesele, gdy dziecko umiera? - spojrzał na Benitę.
Oczywiście, że nie! - odparła Benita. Dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się, starając ukryć zawstydzenie. - Przepraszam, Marku – rzuciła mi wściekłe spojrzenie – Nie jest przyzwyczajony do wina -
Proszę, Marku, jedź z nami, to prawda! - Próbowałem pociągnąć go za rękę, ale się odsunął. Nie zauważyłem, że cały stół się na mnie gapi.
Benita miała dosyć.
Nie. TY chodź – syknęła. Złapała mnie, jej ostre paznokcie wbiły mi się w przedramię.
Chwyciłem ją za nadgarstek, zerwałem jej dłoń z ramienia i ruszyłem do drzwi. Miałem łzy w oczach i byłem przekonany, że coś strasznego się dzieję z Damonem. Benita musiała się wrócić po torebkę, usłyszałem, jak obcasy stukają za mną do windy.
Chryste Panie, zwariowałeś? Co się z Tobą dzieje? - krzyknęła, doganiając mnie.
Damon. Coś złego się dzieje – nie tłumaczyłem dalej.
Winda się otworzyła. Starsza para jechała z nami, więc nic więcej nie mówiono aż do recepcji. Wyskoczyłem pierwszy.
Poczekaj przy wejściu, idę po samochód. - Zacząłem biec.
Czekaj! - Benita krzyknęła, zignorowałem ją i pobiegłem dalej. Podjechałem pod wejście do hotelu i otworzyłem drzwiczki do strony pasażera. Wskoczyła, mocno trzaskając drzwiami.
Co się z Tobą dzieje? Jak mogłeś mnie tak skompromitować przy wszystkich? - Wyjechałem szybko z parkingu. - No świetnie, zabij nas! Nie jedź tak szybko! Co ja powiem Gemmie? Zepsułeś jej wesele – mówiła ostrymi, porwanymi zdaniami. Zaczęła łkać, ale zdaje się bardziej ze złości i ze wstydu aniżeli z niepokoju. - Jesteś pijany! Jezus Maria, nie jedź tak szybko! -
Nie byłem pijany. Jechałem szybko, owszem, ale nie głupio: skupiałem się na drodze błyszczącej i mokrej po burzy, która nastąpiła po popołudniowym upale. Przestało padać, kiedy opuściliśmy hotel.
Przepraszam. Miałem przewidzenie o Damonie – Nawet wspominając o tym, znów widziałem moje dziecko, wiedziałem, że brzmię jak wariat.
Ty! Pewnie myślisz,że to śmieszne! Jesteś... - Szukała odpowiedniego słowa.. - Jesteś pieprzonym antysemitą!
Złość Benity przeplatała się frustracją, wiedziała bowiem, że niczego więcej jej nie wytłumaczę. Skrzyżowała ramiona i wessała dolną wargę po górną, zgarbiła się i wbiła w kąt, starając się oddalić ode mnie na tyle ile pozwalał samochód.
Obraz mojego umierającego dziecka wciąż tkwił w moich myślach. Jak mogłem jej wytłumaczyć coś, co od dziecka było głębokim instynktem. Coś, czego się nauczyłem, karmiony czarną piersią. Po prostu byłem Afrykaninem. Nie miało to nic wspólnego z logiką czy rozsądkiem i nic nie mogłem na to poradzić. Reagowałem na instynkt tak głęboko zakorzeniony, że nawet nie wpadłem na to, by go kwestionować. W niektórych niewytłumaczalnych sprawach byłem jeszcze dzieckiem innego, ciemnego kraju i reagowałem na inne głosy i duchy.
Piętnaście minut później, skręciłem ostro w zaułek, przy którym mieszkaliśmy w małym domku z dwiema sypialniami. Zgasiłem silnik, złapałem klucze i wyskoczyłem z samochodu.
Drzwi otwierały się na mały korytarz z drzwiami do salonu od razu po prawej. Telewizja była włączona i cichutko odbijała światła z ekranu, nadając pokojowi niebieskawą, pół przezroczystą ciemność. Sara pewnie usłyszała klucze w zamku i wyszła z salonu do oświetlonego korytarza.
Cześć Sara. Dziecko? Czy wszystko w porządku?
Starałem się mówić spokojnie, lecz ciężko oddychałem. Sara wyglądała na zamieszaną, wyczuwała moje zdenerwowania i od razu pomyślała, że musi być czegoś winna.
Tak, Panie Courtenay. Co się stało? Czy coś... zrobiłam? -
Nie odpowiedziałem jej, niegrzecznie przepychając się przez drzwi do salonu.
Dwadzieścia cztery lata później, nadal pamiętam obraz na czarno-białym ekranie telewizora, mimo że nie patrzyłem na niego świadomie, gdy przechodziłem przez pokój. Leciały wieczorne wiadomości w programie ABC, pokazywały ujęcia studentów, skrajnych lewicowców i związkowców trzymających transparenty i plakaty, maszerując pod ratuszem na George Street w proteście przeciwko wojnie w Wietnamie (przynajmniej wtedy tak o nich myślałem). Szerokie ujęcie protestujących nagle zmieniło się na bliskie z Dr. Jimem Cairns, popularnym politykiem prawicowym z przedziałkiem w środku głowy i zawsze zdającym się mieć obolałą minę, jak ktoś, kto ciągle uważa się za niezrozumianego.
Przeszedłem do wąskich francuskich drzwi prowadzących do małej zamkniętej werandy, którą przekształciliśmy na pokój dla Damona. Włączyłem światło i podszedłem do kołyski. Damon leżał starannie owinięty niebieskim kocykiem. Był z lekka blady, wydawało mi się, że wargom też brakuje trochę koloru, lecz w ogóle nie wyglądały tak, jak widziałem w myślach. Oczy miał zamknięte, jak u kociątka, wydawał się zadowolony i spokojnie spał. Najpierw poczułem ogromną falę ulgi. Oparłem ręce po obu stronach kołyski, odchyliłem głowę i głęboko odetchnąłem. Myliłem się, umysł zabawiał się ze mną. Po uldze szybko nastąpiło uczucie wstydu i głupoty. Zarumieniłem się, ciepło wpłynęło mi do głowy i kuło mnie w czole. Co mam teraz powiedzieć Benicie?
Postanowiłem podnieść Damona i zabrać go do niej na wieczorne karmienie. Stwierdziłem, że trzymając jej śpiącego syna, żona nie będzie mogła na mnie krzyczeć. Potem, jak odwiozę Sarę do domu, wrócę i wezmę go od Benity, żeby beknął, pewnie już się uspokoi. Karmiąc dziecko, jej oczy miękły, a do momentu, kiedy dziecko znów zaśnie, wymyślę jakieś sensowne wytłumaczenie dla mojego dziwnego zachowania.
Słyszałem, że Benita rozmawia z Sarą w przedpokoju. Ściągnąłem kołderkę z mojego śpiącego syna i sięgnąłem po niego. Wtedy zobaczyłem, że jego pielucha jest przesiąknięta krwią.
"Chude Dziecko"
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości