09-04-2007, 04:07 PM
Kilka lat temu, pod koniec wakacji szedłem sobie z koleżanką przez Krakowskie Przedmieście w Lublinie. Dzień był wyjątkowo ciepły i na ulicach w obie strony przesuwał się barwny, zabiegany tłum przechodniów.
Pewnym kolorytem typowo studenckiego miasta są bezdomni, kręcący się wokół miasteczka akademickiego i Starówki. To taka galeria indywiduów, szanowanych, traktowanych z przymrużeniem oka, o których krążą wśród studentów prawdziwe legendy, że ten oto był kiedyś profesorem na uczelni, tamten adiunktem, który zwariował i się rozpił po rozstaniu z kobietą itd. Oczywiście każdy przedstawiciel tej grupy funkcjonuje pod jakimś imieniem, bądź ksywą, rozpoznawaną przez wszystkich powyżej drugiego roku studiów. Każdy student chcący się pochwalić swoją otwartością, stara się pokazać jak to rozmawia z Heńkiem, czy Mareczkiem jak równy z równym, rzuca mu złotówkę na wino i potem za każdym razem z daleka słyszy od niego słowa powitania.
Jednym z szerzej rozpoznawanych kloszardów jest pewien pan zawsze stojący w bramie, ubrany o każdej porze roku tak samo, w jakieś kowbojki, skórzane spodnie i motocyklową kurtkę. Równie łatwo jak on sam rozpoznawalna jest jego gitara i zdarty głos, którym śpiewa zasadniczo jedną piosenkę - "Angie" zespołu The Rolling Stones w oryginalnej wersji językowej.
Przy wejściu na lubelską Starówkę, od strony Alei Racławickich znajduje się Galeria Centrum, a przed nią spory plac, potem ruch dla samochodów jest zamknięty i zaczyna się spacerowy deptak.
To był jakiś wolny od zajęć dzień. Szliśmy śmiejąc się, jak zwykle beztroscy, bo przecież to nie sesja i nie ma się czym przejmować. W ręce trzymałem aparat fotograficzny i chyba wyglądaliśmy trochę jak turyści.
Wychodząc na plac przed Galerią Centrum ujrzałem znajomego z widzenia kloszarda, który tego dnia opuścił ciemną bramę grał sobie stojąc z gitarą na placu. Co jakiś czas przechodnie rzucali mu jakieś drobne. Bardzo mnie zdziwiła ta zmiana lokalizacji, bo nigdy przedtem, ani potem nie widziałem go stojącego w tym miejscu.
W pewnym momencie zauważyłem,że z tłumu przechodniów wyszedł jakiś łysy kark, podbiegł do grajka i bez słowa z całej siły kopnął w pudło rezonansowe gitary, tak że to pękło. Stanęliśmy jak wryci. Kark odwrócił się na pięcie i z powrotem wtopił w tłum. Na zaistniałą sytuację nikt specjalnie nie zwrócił uwagi. Widzieliśmy tylko jak grajek bliski płaczu oglądał rozbite pudło rezonansowe, a potem w akcie rozpaczy chwytając za gryf rozbił to co zostało z jego gitary o stojącą na deptaku latarnię. W chwilę potem stanął nad drzazgami gitary i z kawałkiem gryfu zwisającym jeszcze na pasku z szyi zaczął w swoistym obłąkaniu przemierzać w poprzek plac. Dopiero to zauważyli przechodnie i z zaciekawieniem zatrzymywali się myśląc, że to może jakiś happening, któregoś z teatrów studenckich.
Traf chciał, że akurat jakiś facet, którego kojarzyłem z widzenia jako jakąś miejscową szyszkę, właśnie oprowadzał grupę obcokrajowców po Galerii Centrum. Razem z nimi szło kilku ochroniarzy. Widziałem jak gość zawołał jednego z goryli, szepnął mu coś do ucha, a tamten natychmiast pobiegł w stronę pozbawionego instrumentu kloszarda, zerwał mu z szyi szczątki gryfu z paskiem od gitary, a następnie wrzucił je do śmietnika. To było dla nas już trochę za dużo, więc siedliśmy trochę zdołowani całą sytuacją na murku pod Galerią i przez roztargnienie z mojej drugiej ręki wysypały się jakieś przygotowane na zakup biletu autobusowego drobne. Po trzech sekundach i nami zainteresował się ochroniarz. Podszedł i wycedził przez zęby :"wypierdalać stąd żebraki, albo zawołam policję". Nie wytrzymałem. Wstałem po prostu, podszedłem do owej szychy oprowadzającej cudzoziemców i krzyknąłem mu w twarz, że nie jestem żadnym żebrakiem, tylko zwyczajnym turystą. Grupka zagranicznych gości zatrzymała się i popatrzyła na nas jak na ostatnie męty. Na szczęście ochroniarze już nie zareagowali, ale nie pozostało nam nic innego jak odwrócić się do nich plecami i wrócić do domu.
Wkrótce potem drogi moje i koleżanki, z którą wspólnie przeżyłem owe wydarzenie, po ludzku się rozeszły. Przez około pół roku nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu. Pewnego dnia idąc samotnie Krakowskim Przedmieściem usłyszałem, że ktoś w bramie znajomym głosem śpiewa "Angie" zespołu The Rolling Stones. Siadłem na murku i napisałem do niej SMSa. Pomyślałem, że chciałaby wiedzieć o tym, że grajek wrócił na ulicę, że zdobył gdzieś gitarę, znowu gra. To było jeszcze przed epoką tanich rozmów telefonicznych z zagranicą. Wiedziałem, że wiadomość idzie na drugi koniec świata i jej wysłanie będzie mnie sporo kosztowało, ale to nie miało żadnego znaczenia. Po chwili otrzymałem SMS-a zwrotnego z jednym słowem - "dziękuję".
Nigdy bym nie przypuszczał, że będę się cieszył z tego, że jakiś bezdomny wrócił na ulicę. A jednak...
Pewnym kolorytem typowo studenckiego miasta są bezdomni, kręcący się wokół miasteczka akademickiego i Starówki. To taka galeria indywiduów, szanowanych, traktowanych z przymrużeniem oka, o których krążą wśród studentów prawdziwe legendy, że ten oto był kiedyś profesorem na uczelni, tamten adiunktem, który zwariował i się rozpił po rozstaniu z kobietą itd. Oczywiście każdy przedstawiciel tej grupy funkcjonuje pod jakimś imieniem, bądź ksywą, rozpoznawaną przez wszystkich powyżej drugiego roku studiów. Każdy student chcący się pochwalić swoją otwartością, stara się pokazać jak to rozmawia z Heńkiem, czy Mareczkiem jak równy z równym, rzuca mu złotówkę na wino i potem za każdym razem z daleka słyszy od niego słowa powitania.
Jednym z szerzej rozpoznawanych kloszardów jest pewien pan zawsze stojący w bramie, ubrany o każdej porze roku tak samo, w jakieś kowbojki, skórzane spodnie i motocyklową kurtkę. Równie łatwo jak on sam rozpoznawalna jest jego gitara i zdarty głos, którym śpiewa zasadniczo jedną piosenkę - "Angie" zespołu The Rolling Stones w oryginalnej wersji językowej.
Przy wejściu na lubelską Starówkę, od strony Alei Racławickich znajduje się Galeria Centrum, a przed nią spory plac, potem ruch dla samochodów jest zamknięty i zaczyna się spacerowy deptak.
To był jakiś wolny od zajęć dzień. Szliśmy śmiejąc się, jak zwykle beztroscy, bo przecież to nie sesja i nie ma się czym przejmować. W ręce trzymałem aparat fotograficzny i chyba wyglądaliśmy trochę jak turyści.
Wychodząc na plac przed Galerią Centrum ujrzałem znajomego z widzenia kloszarda, który tego dnia opuścił ciemną bramę grał sobie stojąc z gitarą na placu. Co jakiś czas przechodnie rzucali mu jakieś drobne. Bardzo mnie zdziwiła ta zmiana lokalizacji, bo nigdy przedtem, ani potem nie widziałem go stojącego w tym miejscu.
W pewnym momencie zauważyłem,że z tłumu przechodniów wyszedł jakiś łysy kark, podbiegł do grajka i bez słowa z całej siły kopnął w pudło rezonansowe gitary, tak że to pękło. Stanęliśmy jak wryci. Kark odwrócił się na pięcie i z powrotem wtopił w tłum. Na zaistniałą sytuację nikt specjalnie nie zwrócił uwagi. Widzieliśmy tylko jak grajek bliski płaczu oglądał rozbite pudło rezonansowe, a potem w akcie rozpaczy chwytając za gryf rozbił to co zostało z jego gitary o stojącą na deptaku latarnię. W chwilę potem stanął nad drzazgami gitary i z kawałkiem gryfu zwisającym jeszcze na pasku z szyi zaczął w swoistym obłąkaniu przemierzać w poprzek plac. Dopiero to zauważyli przechodnie i z zaciekawieniem zatrzymywali się myśląc, że to może jakiś happening, któregoś z teatrów studenckich.
Traf chciał, że akurat jakiś facet, którego kojarzyłem z widzenia jako jakąś miejscową szyszkę, właśnie oprowadzał grupę obcokrajowców po Galerii Centrum. Razem z nimi szło kilku ochroniarzy. Widziałem jak gość zawołał jednego z goryli, szepnął mu coś do ucha, a tamten natychmiast pobiegł w stronę pozbawionego instrumentu kloszarda, zerwał mu z szyi szczątki gryfu z paskiem od gitary, a następnie wrzucił je do śmietnika. To było dla nas już trochę za dużo, więc siedliśmy trochę zdołowani całą sytuacją na murku pod Galerią i przez roztargnienie z mojej drugiej ręki wysypały się jakieś przygotowane na zakup biletu autobusowego drobne. Po trzech sekundach i nami zainteresował się ochroniarz. Podszedł i wycedził przez zęby :"wypierdalać stąd żebraki, albo zawołam policję". Nie wytrzymałem. Wstałem po prostu, podszedłem do owej szychy oprowadzającej cudzoziemców i krzyknąłem mu w twarz, że nie jestem żadnym żebrakiem, tylko zwyczajnym turystą. Grupka zagranicznych gości zatrzymała się i popatrzyła na nas jak na ostatnie męty. Na szczęście ochroniarze już nie zareagowali, ale nie pozostało nam nic innego jak odwrócić się do nich plecami i wrócić do domu.
Wkrótce potem drogi moje i koleżanki, z którą wspólnie przeżyłem owe wydarzenie, po ludzku się rozeszły. Przez około pół roku nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu. Pewnego dnia idąc samotnie Krakowskim Przedmieściem usłyszałem, że ktoś w bramie znajomym głosem śpiewa "Angie" zespołu The Rolling Stones. Siadłem na murku i napisałem do niej SMSa. Pomyślałem, że chciałaby wiedzieć o tym, że grajek wrócił na ulicę, że zdobył gdzieś gitarę, znowu gra. To było jeszcze przed epoką tanich rozmów telefonicznych z zagranicą. Wiedziałem, że wiadomość idzie na drugi koniec świata i jej wysłanie będzie mnie sporo kosztowało, ale to nie miało żadnego znaczenia. Po chwili otrzymałem SMS-a zwrotnego z jednym słowem - "dziękuję".
Nigdy bym nie przypuszczał, że będę się cieszył z tego, że jakiś bezdomny wrócił na ulicę. A jednak...
"Nie sposób zrozumieć dziejów narodu polskiego - tej wielkiej tysiącletniej wspólnoty, która tak głęboko stanowi o mnie, o każdym z nas - bez Chrystusa."
Jan Paweł II
Jan Paweł II