Scena. Na środku perkusja, po lewej pulpity i krzesła dla muzyków. Po prawej biurko. Na biurku magnetofon szpulowy MK-cośtam, papiery, długopisy, ołówki, kartki papieru, jakaś książka. "Artystyczny nieład" przenosi się na podłogę wokół biurka.
Przy biurku zasiada twórca wymęczony aktem, któremu oddaje się przez cały spektakl. Zaczyna recytować do magnetofonu:
"Pytają mnie - co czułem, kiedy..."
"Tunel" przewija się pomiędzy piosenkami. Raz mówiony na żywo, czasami odtwarzany z wiekowego "Kasprzaka".
Pierwsze takty muzyki... Perkusja, gitara, harmonia, trąbka, klarnet, kontrabas.
Niepewność mija, gdy noga zaczyna łapać rytm. A rytmu w tej muzyce dużo. Nagłośnienie na standardowym poziomie, czyli, jak to w "Lapidarium" - dobre+. Teksty, które do tej pory poczytywałem fragmentami i z doskoku, brzmią trochę niewyraźnie, ale nie na tyle żeby nie mogły dotrzeć do audytorium.
Muzyka jest zaskoczeniem. Od samego początku. Mi kojarzyła się na początku z Turnałem z towarzyszeniem piwnicznych muzyków (por. płyta "Turnau w Trójce..."), chwilami z Ya Hozną (zespół, z którym daaawno temu występowała Renata Przemyk), moze nawet Raz Dwa Trzy. Na skojarzenia nie poradzę. Jak dla mnie określenie "dynamiczny jazz" pasuje do tego, co usłyszeliśmy. Gitara zahacza nawet momentami o typowo rockowe riffy (gitarzysta - miłośnik Deep Purple?).
Wykonawcy najważniejsi, czyli śpiewający:
J. Lewandowska - w małym ciele wielki głos! Może lekko przesadzam, ale ta pani śpiewać na pewno potrafi. Kiedy trzeba lirycznie, kiedy indziej znowu, jak rasowa wykonawczyni przebojów, a kiedy trzeba, to i wydrzeć się, prawie jak Ostrowska potrafi.
W. Brzeziński - gdybym napisał, że był tylko tłem dla JL, to bym skłamał. Śpiewał według mnie więcej niż poprawnie (chyba dwa małe potknięcia), ale ja tam wolę, jak dla mnie śpiewa kobieta. (W końcu za te 15 złotych, mam prawo uważać, że artysta śpiewa dla mnie? Również dla mnie.).
M. Baka - można mówić, że w zasadzie do zagrania ma tu niewiele, ale jednak, łatwo przez niewłaściwe odegranie tego niewiele, wiele zepsuć. Nie psuł. Wręcz przeciwnie.
Wiem. Jestem dziwny. Pamiętam, kiedy wyszła płyta z piosenkami Stachury w wykonaniu J. Różańskiego z muzyką Satanowskiego w elektronicznych aranżacjach, słuchałem jej wkółko. Wszyscy mówili, że SDM, to śpiewa Stachurę, a duet R&S robią se jaja, a mnie wkurzało SDM z ich cienkimi głosikami i skrzypiącymi, piskliwymi skrzypcami.
Teraz jest podobnie. Nigdy nie uważałem, że Kaczmarskiego powinien śpiewać wyłącznie smutny gitarzysta, ewentualnie z towarzyszeniem mniej, lub bardziej sprawnego pianisty. (niektórzy uważają, że druga gitara może jeszcze dołączyć, ale tylko odpowiednio przestrojona). Wręcz przeciwnie. Marzyła mi się płyta profesjonalnie zinstrumentalizowana i zaaranżowana na większy skład. Po części marzenie spełniło się przy "Między nami". Do dziś uznaję tą płytę za pewien przełom w dyskografii JK i dowód, że teksty Kaczmara, to coś więcej niż walka, polityka i ochrypły, pijacki zaśpiew bankietowy. To dużo więcej.
Do dobrego tekstu można dopisać każdą melodię - tekst się obroni. Ideałem jest współgranie muzyki z tekstem. W końcu głupio śpiewać do Marsza Pogrzebowego Chopina tekst satyryczny. Głupio? Niekoniecznie. Jest co najmniej jeden przykład!
Muzyka H. Tąbeckiego i P. Stankiewicza (którego nie wiem, czy słusznie w 90%, gdy mowa o "Tunelu" się pomija) może się podobać lub nie. Mi się podobała. Bardzo.
Być moze trafiła po prostu w mój gust. Może jest dobra. Widząc reakcję publiczności i słysząc wymieniane uwagi po koncercie, mogę stwierdzić, że zdecydowana większość widzów, przychylałaby się do tego drugiego.
Muzyka pomagała w rozumieniu tekstu, odkrywała często rzeczy, które przemknęły niezauważone podczas czytania wierszy. Podkreślała rzeczy ważne, mrugała okiem, uśmiechając się we właściwych momentach. Wreszcie (last but not least!) wpadała w ucho.
Pamiętam, że jedną z cech charakterystycznych koncertów Jacka było to, że nawet kiedy śpiewał o sprawach trudnych, przygnębiających, to z koncertu wychodziliśmy naładowani energią do walki. Pozytywną energią do walki niekoniecznie z komuną, ale też z własnymi ułomnościami. Po dzisiejszym koncercie czułem się podobnie.
Jakbym entuzjastycznie nie wypowiadał się dziś, świeżo po koncercie, zastanawiam się nad jednym. Ile czasu i czy przetrwają te piosenki. Dopiero kiedy za 10, czy 15 lat sięgnę po płytę z tymi nagraniami i pozostanie ten dreszcz, który pojawia się przy słuchaniu po raz tysiącdziewięćsetsześćdziesiątydrugi "Epitafium dla Wysockiego", to będzie znaczyło, że pierwsze wrażenie nie myliło.
Subiektywny sługa Wasz
Pe Ka
PS.
Aha. Jedna z piosenek zabrzmiała (a może mi się tylko skojarzyła?) prawie jak reggae!