Oto i rzeczona baśń, a nie znać jej toż to wstyd
Dawno, dawno temu, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami, w maleńkiej wiosce, a właściwie na jej skraju, żyła sobie bardzo skromnie rodzina, rodzice w podeszłym już wieku i ich trzej synowie; Bogusław, Świętosław i Radosław. Utrzymywali się z uprawy niewielkiego kawałka ziemi. Dwaj pierwsi synowie, właściwie już dorośli, chłopaki na schwał, do żeniaczki gotowi, ale też i trochę zarozumiali, przechwalali się tylko jeden przed drugim, jacy to oni są wspaniali, mądrzy, przystojni. Do pracy brali się raczej niechętnie i za nic mieli sobie najmłodszego Radka. Tak, więc ten ostatni stał się ulubieńcem rodziców i ich największą radością. Chętnie pomagał i rozweselał starzejących się już rodziców.
Nieopodal ich domu żyła wdowa, która wychowywała piękną córkę Radunię. Wdowa mieszkała w pięknej, przestronnej chacie i utrzymywała siebie i córkę z tkactwa. A najpiękniejsze tkaniny tkała piękna Radunia. Gdy siadała do krosna, to spod jej palców wychodziło płótno tak piękne jakby wplatała w nie promienie słońca, barwy tęczy, zapach letniej łąki. Mimo, że Radunia była bardzo młoda w konkury do jej ręki zaczęli uderzać kawalerowie z całej okolicy, a wśród nich nie zabrakło oczywiście Bogusława i Świętosława. Nie była ona im jednak rada, natomiast wielką przyjaźnią darzyła Radka, z którym lubiła biegać po okolicznych lasach i łąkach, goniąc zające, wiewiórki czy sarenki. Często wspólnie ratowali zwierzęta wyciągając je z wnyków i sideł, do gniazd wkładali pisklęta, które z nich wypadły. Stąd w domu jednego czy drugiego znajdowały się ciągle różne zwierzęta, a to ptaszek z rozdartym bokiem lub złamanym skrzydełkiem, a to poraniona łasiczka, czy wiewiórka.
Razu pewnego, a było to wiosną, kiedy drzewa już się zazieleniły, a najważniejsze prace w polu mieli już za sobą, matula rozchorowała się im na dobre. Nie pomagały żadne domowe sposoby, ani sadło z bobra, ani napary z ziół przygotowywane przez matkę Raduni, ani odprawianie uroków czy czarów, które to praktyki czyniła nad staruszką przyprowadzona przez starszych synów znachorka z bagien. Tracili już nadzieję, bo matula gasła w oczach.
W tym czasie przez wieś ich wędrował starzec, który zatrzymał się pod starym, rozłożystym dębem w środku wsi i usiadłszy pod nim grać zaczął na skrzypkach. Piękna i rzewna muzyka niosła się przez wieś, toteż, kto miał, co na zbyciu przynosił starcowi, a to skibkę chleba, podpłomyk, kwartę mleka czy sera kawałek. Dziękował starzec głową kiwając i grać nie przestawał, a oni stali zasłuchani w te dźwięki. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi grać przestał i wtedy to rozmawiać z nim zaczęli, a że wędrował on od lat przez całą krainę tedy wiele mądrych rzeczy opowiadać im zaczął.
Na koniec patrząc na braci powiedział:
- Wasza matka jest bardzo chora, traci siły i radość, życie z niej uchodzi i żadne zioła ani czary tu nie pomogą, ale jest jeden sposób, który może ja uzdrowić.
- Jakiż to sposób? Powiedzcież nam Panie - zaczęli go prosić bracia.
- Matkę waszą uratować może tylko wasze poświęcenie, odwaga i oddanie. Czy jesteście odważni i gotowi do poświęceń? - zapytał starzec.
- A jakże, jam jest najodważniejszy - krzyknął Bogusław.
- A właśnie, że ja - dodał Świętosław. I jak koguty zaczęli się prężyć i przepychać. Wtedy do kolan starca przypadł Radek i pyta; - co nam uczynić przyjdzie by matulę radować, mówcie panie.
- Na sobotnią to górę synu iść musisz, a u jej szczytu wody zaczerpnąć z zaczarowanego źródła. Jest to woda życia i ona matkę twoją uzdrowi. A pamiętaj jeno byś się w drodze na szczyt nie obejrzał ni razu, jeśli to uczynisz w głaz się zamienisz.
To powiedziawszy starzec wstał i odszedł w noc ciemną. Cisza zapadła wśród zgromadzonych, po chwili Radek przemówił - ja pójdę.
- A starczy ci odwagi smarkaczu ? - zaśmiał się pogardliwie Bogusław.
- A nos już nauczyłeś się ucierać? - z ironią dodał Świętosław.
- Ja jestem najstarszy i najodważniejszy i dlatego ja pójdę - rzekł Bogusław - wyruszę o świcie - to mówiąc z dumą spoglądał w stronę Raduni.
W pogodne dni sobotnią górę widać było ze wzgórza za wsią, nikt tam jednak nie chodził, bo dziwną sławą góra owa była owiana. Jej szczyt często w chmury spowity znany był z tego, że w czasie burz pioruny uderzały w niego bardzo często. Mawiano, że to za sprawą złych mocy i czarownic, które tam się na sabatach spotykały.
Tak, więc obawiano się we wsi o losy Bogusława, który jak powiedział tak też uczynił, wziął konia, dzban gliniany i wyruszył po żywą wodę. Nie było go dzień, nie było dwa i trzy... Kiedy nie wrócił po tygodniu stracili nadzieję.
- Tedy ja pójdę po tę wodę - rzekł Radek.
- A gdzie ty smarku się pchasz, lepiej pod chałupą siedź i tych swoich ptaszysków pilnuj - odparł Świętosław - to ja pójdę.
I poszedł, nie było go dzień, dwa, trzy, kiedy minął tydzień przestali czekać.
Matka słabła i wypytywała o starszych synów, ale nikt nie chciał powiedzieć gdzież się oni podziali.
Widząc, że matce niewiele już życia zostało wziął Radek dwa dzbany, ucałował matkę i ojca i wyruszył w drogę, kiedy był już za wsią dogoniła go Radunia i szczęścia mu życząc płakać zaczęła. Lekko się Radkowi zrobiło na sercu, kiedy się dowiedział, że Radunia czekać go będzie i ruszył przed siebie w kierunku góry sobotniej. Szedł dzień cały aż przed zachodem słońca stanął u jej stóp. Pod młodym dębem umościł sobie posłanie i spać się położył. Przyśniła mu się w nocy Radunia, która we śnie przestrzegała go by na głosy żadne uwagi nie zwracał. Kiedy świt wstał ruszył przed siebie, przedzierał się przez gęsty las, wśród głazów o dziwnych kształtach. Domyślił się, że są to ci, którzy na szczyt wędrując niepomni przestróg obejrzeli się za siebie i w głazy się zamienili. Gdzieś tu pewnie bracia jego stać musieli. Szedł przed siebie, a z tyłu wciąż nawoływania, krzyki i szepty za sobą słyszał. Ale mimo strachu wielkiego miał przed oczami matulę chorą i piękną, twarz Raduni zatroskanej o jego los. Zanim doszedł na szczyt wichura się rozpętała, wycie wiatru było straszne, sam już nie wiedział, co w ciemnym lesie tak wyje; zwierzęta jakieś okrutne czy wiatr, aż nagle wszystko ucichło, słońce wyszło za chmur, wiatr ucichł, a przed oczami Radka ukazało się małe źródełko, z którego cieniutką strugą, pomiędzy kamieniami wił się błękitny strumyk szemrząc przyjaźnie. Padł Radek na kolana, wody się napił, zaczerpnął jej do obu dzbanów i pamiętając o matce schodzić zaczął w dół. Co chwila zatrzymywał się i z jednego z dzbanów skrapiał napotkane głazy wodą. Po jakimś czasie w dół schodzić z nimi zaczęli ludzie z głazów odczarowani pomagali mu nieść dzbany i skrapiać inne głazy. Jakaż była radość Radka, gdy udało mu się odczarować braci. W trójkę wrócili do domu i matulę uzdrowili. A wdowa tkaczka swą piękną córkę Radunię odważnemu Radkowi za żonę oddała. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.